Życie w Pabianicach było niebezpieczne i zazwyczaj krótkie. 500 lat temu miasto nad Dobrzynką nawiedziła straszliwa zaraza. Według kronikarzy, mieszczanie i okoliczni kmiecie słabli niemal na stojąco, mocno gorączkowali, tracili przytomność i po kilku godzinach umierali. Była to prawdopodobnie choroba zakaźna, przywleczona przez kupców lub żołnierzy z południa Europy.
Śmierć zajrzała do każdej tutejszej rodziny, masowo zabierała także dzieci. Kilkoro zamożniejszych mieszczan spakowało dobytek na konne wozy i uciekło z Pabianic do lasu, by nie stykać się z ludźmi zarażonymi „morowym powietrzem”, jak nazywano zarazy. Wyjechali też trzej szynkarze z centrum miasta i rzemieślnicy, w tym dwaj kowale, bednarz, piekarz. Zauważono, że zniknęli również hutnicy spod Pabianic, na co dzień trudniący się wytapianiem szkła. Czy ocaleli? Tego kroniki nie podają.
Cztery wieki później historyk Maksymilian Baruch pisał: „Ich pomocnicy i kmiecie z okolicznych zagród poginęli od morowego powietrza. Za miarę srogości epidemii służyć może fakt, iż w jednych tylko Żytowicach w 1505 roku 8 łanów, czyli polowa wsi, opustoszała O osadzie hutniczej w Chocianowicach, lustracja opowiada, że wszyscy kmiecie tamtejsi wymarli na zarazę i że hutnik sam uciekł, porzucając wszystko”. Zmarłych grzebano za miastem, u rozstaju dróg, oznaczając mogiły czernionymi krzyżami.
Gdy zaraza minęła i do Pabianic przybyli nowi osadnicy, urzędujący w zamku tenutariusz (zarządca) kazał spalić domy, w których zmarli chorzy. Kazał też postawić kilka solidnych budynków dla czeladzi oraz spory dom dla nowego mistrza szklarskiego, którego sprowadził z południa kraju. Hutnicy wyrabiali pod miastem szkło okienne dla dworu, butelki, szklanice, kieliszki, ozdobne naczynia, a nawet szkło kolorowe. Najpiękniejsze szklane przedmioty wożono do Krakowa – na handel. Z krakowskich jarmarków kupcy wywozili je jeszcze dalej - na Węgry i Litwę, gdzie wytworne szkło było dużo droższe.
Sto lat później, gdy w drewnianych domach Pabianic znów mieszkało prawie 1.100 osób (więcej niż w Łodzi), wybuchła ciężka epidemia cholery. Niedługo po niej szalała epidemia czarnej ospy. Wymarło trzy czwarte pabianiczan.
Na dodatek w 1639 roku większą część miasta strawił pożar. Ci, którzy ocaleli, głodowali. Powodem były ciągłe najazdy żołnierzy walczących w wyniszczającej kraj wojnie polsko-szwedzkiej. Uzbrojeni żołdacy odbierali jedzenie mieszczanom. Miasto pustoszało. Choć rządca Pabianic miał obowiązek na nowo zaludnić domostwa i dawać osadnikom bydło, ziarno oraz narzędzia rolnicze po zmarłych, ludzi chętnych do osiedlenia się nad Dobrzynką było mało. Pabianice stały się niewielką osadą z zaledwie 320 mieszkańcami.
Jak nie cholera, to czarna ospa
Niebywale tragiczne były lata 1706-1710, kiedy to w mieście rok po roku wybuchały zarazy. Prowadzone we dworze (na zamku) księgi gospodarcze zawierają opieczętowane akta sprzedaży pól i domów po zmarłych pabianickich kmieciach i mieszczanach. O tamtych czasach historyk Maksymilian Baruch pisał tak: „Zaraza srożyła się z taką silą, że wyznaczeni przez kapitułę krakowską (właściciela dóbr pabianickich - przypisek) komisarze nie śmieli zjechać na rewizję włości. Wyniszczone i do ostatniego stopnia ruiny doprowadzone dobra nie były w stanie płacić hyberny (daniny pieniężnej – przypisek), przeznaczonej, jak wiadomo, na utrzymanie siły zbrojnej Rzeczypospolitej”.
Podczas szalejących epidemii w mieście nie było ani jednego cyrulika (najbliższy mieszkał w Lutomiersku). Proboszcz, do którego lud pobiegł po ratunek w nieszczęściu oznajmił, że zaraza jest karą Bożą za grzechy ludu. Zalecał modlitwy do św. Sebastiana i św. Rocha. Na ulicach, przy których zaraza zbierała największe żniwo, pleban kazał wkopywać krzyż, który miał powstrzymać śmierć.
Ludzie żyli w brudzie, załatwiali się za domem. Wielodzietne rodziny gnieździły się w ciasnych izbach. Pito brudną wodę z rzeki. Na błotnistych ulicach leżały końskie i krowie odchody. Według zaleceń plebana, zarażonych pabianiczan czym prędzej wywożono z miasta, a ich domy palono. Podczas zarazy obcych do Pabianic nie wpuszczano, bo mogli przywlec morowe powietrze.
Jakby tego było mało, w 1760 roku wybuchł potężny pożar. Domy zajmowały się jeden od drugiego. Pożar obrócił w zgliszcza wszystkie domy mieszczan, kościółek św. Krzyża oraz budynki dworskie nad Dobrzynką, wraz z krowami, zmagazynowanym zbożem i miodem.
W 1781 roku pisarze kapituły krakowskiej odnotowali, że „tegoż roku cała jedna ulica Pabianic z 26 domów złożona, zgorzała doszczętnie ze wszystkimi budynkami”. Pożoga dotknęła miasto także nocą z 17 na 18 kwietnia 1797 roku. Ogień strawił 14 domostw i dwa razy więcej zabudowań gospodarczych.
A jak nie ospa, to gruźlica i kiła
Z kronik wiemy, że oprócz cholery i czarnej ospy, pabianiczan zabijała gruźlica i kiła. Tej pierwszej nie umiano leczyć. Chorych z kiłą (nazywaną „francuską chorobą”) wysyłano do Piotrkowa, gdzie przyjmował ponoć „doktor od choroby francuskiej”). Kosztowało to majątek.
Mało kto dożył wówczas czterdziestu lat. Umierał niemal co drugi noworodek. W 1746 roku, gdy Pabianice dotknęła kolejna zaraza, przy życiu została jedynie garstka mieszczan i księża. „Ludu ocalało tyle, że na mszy mieścił się przy ołtarzu kościoła” – odnotował kronikarz.
Wprawdzie kapituła krakowska sprowadziła wkrótce nowych osadników, ale traktowała ich jak chłopów pańszczyźnianych. Tymczasem osadnicy domagali się przyznania im takich praw, jakimi cieszyli się mieszczanie ocaleni z zarazy. W tej sprawie osadnicy udali się do króla, który ich żądania poparł.
Dopiero w 1771 roku do Pabianic zjechał felczer. Mieszkał tutaj i przyjmował przez co najmniej dwa lata. Wiemy to z ksiąg rachunkowych dworu, gdzie zapisano, iż „felczerowi od kuracji pachołków uczestniczących w konfederacji zapłacono 300 złotych polskich”.
Z kolei w księdze rachunkowej z 1784 roku znajdziemy ślad pabianickiego lekarza w zapiskach, iż „Imć doktorowi Masborgowi dla wygody ludziom w dobrach dla kuracji i za pół roku dano 108 złotych polskich”. Nie była to kwota nazbyt hojna, zważywszy, że ekonom pabianicki dostawał rocznie 800 złp, a rachmistrz - 500 złp. Doktor Masberg mógł jednak brać od leczonego ludu dodatkowe zapłaty: mąkę, kaszę, dziczyznę, ser, jaja, miód i wosk.
Znowu ta cholera. I tyfus
„Od morowego powietrza, głodu, ognia i wojny – wybaw nas Panie” – modlono się w pabianickim kościele, gdy w 1831 roku wybuchła epidemia cholery azjatyckiej. Dziś wiemy, że cholera dotarła na ziemie polskie wraz z kozackimi pułkami, które car przysłał do tłumienia powstania listopadowego. Zmarł na nią m.in. wielki książę Konstanty (namiestnik cara w Warszawie) oraz marszałek Iwan Dybicz. Epidemia cholery azjatyckiej szalała przez niemal siedem lat.
Lekarze nie mieli jeszcze pojęcia, co było przyczyną choroby. Podejrzewali, że sprawiła to „zła woda i złe pożywienie”. Zalecano, by nie jeść sałaty, surowych i kwaszonych ogórków oraz surowej kapusty i grochu. Pod żadnym pozorem nie wolno było „pić po onej surowiźnie wody, piwa, kwaśnego mleka i napojów burzących się”. Nie ma dokumentów zaświadczających, ilu mieszkańców Pabianic zmarło na azjatycką cholerę, ale wiadomo, że „codziennie grzebano wielu”.
Kolejne ataki cholery docierały nad Dobrzynkę w latach 1848–1855. Najwięcej ofiar zebrała epidemia, która wybuchła w 1852 roku i zabijała mieszczan przez niemal trzy lata. Uważano ją za najbardziej zabójczą zarazę w XIX wieku. Cholerę przywleczono z Indii. W samej Rosji zmarło na nią milion osób, a na ziemiach polskich – kilkaset tysięcy. Niedługo po cholerze mnożyły się w Pabianicach zachorowania na tyfus.
Dopiero w 1892 roku, gdy nadciągnęła kolejna epidemia cholery, potrafiono już zapobiegać masowym zgonom chorych. Wszystkich zarażonych wywożono do baraków za miastem. Niebawem pojawiła się szczepionka na cholerę. Skutek? Podczas pierwszej wojny światowej na cholerę umierali niemal wyłącznie żołnierze rosyjscy.
W Pabianicach funkcjonowały wtedy dwa szpitale fabryczne i jeden miejski, zbudowany w 1907 roku przy dzisiejszej ulicy Szpitalnej. Był w nim oddział zakaźny dla chorych na tyfus, gruźlicę i choroby weneryczne. Podczas epidemii grypy „hiszpanki” leżeli tam chorzy nawet z Łodzi.
W okresie międzywojennym lokalna prasa pisała z dumą: „Przy naszym szpitalu mieści się pawilon dla chorych zakaźnych. Obok jest dwuhektarowy ogród. Wiele zasług położył tutaj dr Broniewski. Obecnie szpital posiada dwóch lekarzy: Meyera i Manitiusa oraz 16 osób personelu. Sala operacyjna jest dobra. Brak jednak aparatu Roentgena (cena 40 tysięcy zł) oraz przyrządów do światłolecznictwa i elektroterapii. Budżet roczny szpitala miejskiego wynosi 105 tysięcy zł. Miejsc, czyli łóżek, posiada szpital 83. Dzienna frekwencja chorych wynosi przeciętnie 55 osób. Odczuwa się potrzebę zbudowania specjalnego pawilonu dla chroników, paralityków i zniedołężniałych starców. Mieszczą się oni częściowo w szpitalu, częściowo w przytułku, co jednak nie odpowiada zadaniu”.
Gdy chorzy leczyli się… moczem
W 1929 roku lekarze pabianickiej Kasy Chorych leczyli chorych w rejonach. Doktor Witold Eichler objął opieką śródmieście, a doktor Stanisław Manitius - Stare Miasto. Wprowadzono nocne dyżury lekarzy, co bardzo spodobało się pacjentom. Gdy w styczniu i lutym 1929 roku rozszalała się w Pabianicach epidemia grypy, lekarze ze szpitala miejskiego sprawnie sobie z nią poradzili - pisze Roman Kubiak w książce "My, pabianiczanie".
Zmartwieniem doktorów był nisko poziom wiedzy pacjentów, przeważnie fabrycznych robotników. Doktora Eichlera irytowało zwłaszcza popularne w mieście kurowanie się… moczem. Eichler gromił: „płukanie gardła uryną przy zapaleniu tegoż, jest to wstrętny przesąd spotykający się dotąd u mniej oświeconych pacjentów!”.
PRZECZYTAJ INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA (Romana Kubiaka):
Ten wirus zabił tysiące. A zaczęło sie podobnie jak z koronawirusem
100 milionów dolarów czeka na pabianiczanina!
Ogromny spadek dla rodziny z Pabianic?
Gdy pabianiczanie płynęli do Brazylii. Za chlebem
Jak szynka z Pabianic podbiła Stany Zjednoczone
Będzie wymiana pieniędzy: za 100 starych złotych - tylko 1 zł
Komentarze do artykułu: Gdy zarazy i pożogi pustoszyły Pabianice
Ten artykuł ma wyłączoną opcję komentarzy