Lata 1957-1960: w Pabianicach ukrywa się ukraiński zbrodniarz wojenny, władze urządzają „łapanki”, by schwytać także chłopów handlujących marchewką, a 97-letni „pan młody” bierze ślub z 35-letnią wybranką.
Kilkanaście lat po wojnie wśród zasłużonych pracowników Pabianickich Zakładów Przemysłu Bawełnianego pewien mieszkaniec naszego miasta rozpoznał… oprawcę z Ukrainy, sługusa hitlerowców. Lokalna gazeta opisała to w ten sposób: „Do gabinetu komendanta Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Pabianicach wszedł nieśmiało mężczyzna w średnim wieku i zaczął mówić z charakterystycznym wschodnim akcentem: Mateusz W. to zbrodniarz, były policjant ukraiński…” – oznajmił, wskazując na majstra tkackiego od wielu lat pracującego w największej fabryce włókienniczej nad Dobrzynką.
Obywatel, który zameldował o tym milicjantom, podczas niemieckiej okupacji mieszkał i pracował w Ukrainie. Natknął się tam na 19-letniego wówczas Mateusza W. – wyjątkowo okrutnego ukraińskiego policjanta w służbie hitlerowców. Według niego, młodziutki Ukrainiec miał na sumieniu zamordowanie co najmniej pięciu osób, tropienie i zwalczanie partyzantów, strzelanie do cywilów. Był gorszy od Niemców. Po wojnie Mateusz W. wyjechał do Polski, gdzie się ukrywał. W 1947 roku zbrodniarz przyjechał do Pabianic. Dostał pracę w PZPB. Wkrótce dał się poznać jako sumienny, zdyscyplinowany i ofiarny tkacz. Po kilku latach został majstrem, zamieszkał w zakładowym budynku - pokoju z kuchnią.
O podejrzeniach obywatela komendant MO natychmiast powiadomił prokuratora tropiącego zbrodniarzy wojennych.
Ze Związku Radzieckiego sprowadzono akta śledztwa w sprawie ciężkich przestępstw wojennych popełnionych przez policjanta Mateusza W. Ukraińca aresztowano, gdy wychodził z porannej zmiany w PZPB.
Według sowieckich materiałów śledczych w 1941 roku do miasteczka Lubieszow na Ukrainie, gdzie mieszkał Mateusz W., wkroczyły oddziały hitlerowskie. 19-letni Mateusz zaciągnął się do ukraińskiej nacjonalistycznej policji – podporządkowanej niemieckiej żandarmerii. Dostał spory żołd, przydział jedzenia, mundur i pistolet maszynowy z zapasem amunicji. Był gorliwy, już po roku awansował na stanowisko dowódcy oddziału policji. U boku hitlerowców tropił ukraińskich patriotów i partyzantów, katował przesłuchiwanych więźniów, uczestniczył w egzekucjach ludności.
Jak zeznali świadkowie, w maju 1942 roku do wioski Bierożna Wola przyjechali niemieccy żandarmi i ukraińscy policjanci, wśród których był Mateusz W. Z chat wypędzili pięciu młodych mężczyzn – wyznaczonych do rozstrzelania. Jeden ze skazańców wyrwał się oprawcom, próbując uciec. Mateusz W. zabił go serią z automatu. Potem wraz z Niemcami rozstrzelał czterech mężczyzn.
Po krótkim śledztwie Mateusz W. stanął przed Sądem Wojewódzkim w Łodzi.
Ze Związku Radzieckiego sprowadzono ukraińskich świadków morderstw, którzy w majstrze tkackim z Pabianic zgodnie rozpoznali zbrodniarza wojennego. Sąd skazał zbrodniarza na 15 lat więzienia.
Uwaga, łapanka!
Latem 1957 roku chłopi, którzy przyjechali do Pabianic sprzedać prosto z furmanki parę worków kartofli, buraków i włoszczyznę, wpadli w popłoch. Powodem była „łapanka”. Oto pod sztandarem walki z bogacącymi się prywaciarzami wczesnym rankiem 40 kontrolerów Komisji do Walki ze Spekulacją otoczyło i przeczesało targowisko przy ulicy Moniuszki.
Obława była udana, bo schwytano dwie kobiety nielegalne sprzedające warzywa: pietruszkę, marchewkę i selery na zupę. Jedna z nich miała ukryte w koszu aż cztery pęczki nielegalnej rzodkiewki, druga spekulowała koperkiem i cebulą.
W ręce kontrolerów wpadła też kobieta bezprawnie handlująca jabłkami (papierówkami) i śliwkami z przydomowego sadu. „Życie Pabianic” triumfalnie oznajmiło: „Za handel warzywami i owocami bez specjalnych uprawnień odpowiadać będą: Maria I. (ulica Odrodzenia 17), Regina K. (Bagatela 10) oraz Jadwiga Ł”. Podanie nazwisk handlarek miało być karą dodatkową.
Nazajutrz kontrolerzy zamknęli cukiernię Edwarda Antczaka przy ul. Warszawskiej 17. Zrobili to pod zarzutem, że wyrabiane tam lody śmietankowe są szkodliwe dla zdrowia obywateli. Żadnych badań lodów nie przeprowadzono, ale decyzja była nieodwołalna. Cukiernik (prywaciarz) dostał bezwzględny zakaz robienia lodów, po które latem ustawiały się tasiemcowe kolejki pabianiczan.
Nieroby na chorobowym
Jesienią 1960 roku tłum ciekawskich oblepił gmach pabianickiego sądu. Na salę rozpraw chciało wejść sześć razy więcej gapiów, niż mogła pomieścić. Karetkę więzienną, która przywiozła siedmioro oskarżonych, musieli eskortować milicjanci, bo tłum nie dopuszczał jej przed drzwi sądu. W takich okolicznościach rozpoczynał się proces 18 osób zamieszanych w tzw. aferę zwolnieniową. Prasa nazywała oskarżonych „darmozjadami”, „złotą młodzieżą”, „erotomanami” i „lwami salonowymi”.
Główną oskarżoną była Elżbieta W. – młoda pielęgniarka z zakładowego ambulatorium Pabianickiej Fabryki Narzędzi.
To ona „podebrała” lekarzowi plik druków zwolnień lekarskich, ostemplowanych pieczątką Wydziału Zdrowia Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Dzięki tym drukom można było pójść na pełnopłatne „chorobowe” w zakładzie pracy albo usprawiedliwić nieobecność w szkole.
Drukami in blanco lekarskich zwolnień handlowali znajomi pielęgniarki W. Robili to zazwyczaj w kawiarni Staromiejskiej przy ul. Warszawskiej, biorąc po 100 zł za druczek. Wśród tych, którzy skorzystali ze zwolnień byli urzędnicy, robotnicy i licealiści. Trzy druczki kupili: 46-letni Kazimierz W. i 32-letni Zbigniew K. Dwa dla siebie, a trzeci dla 17-letniej uczennicy liceum - Wiesi S., którą zabrali na wycieczką za miasto….
Gdy milicja wytropiła Elżbietę W. i jej wspólnika - 18-letniego Bogusława P., który rozprowadził najwięcej druczków, przed sądem stanęło 18 osób. 7 z nich aresztowano. Wyroki były łagodne: Ela W. dostała karę – 8 miesięcy więzienia, a pozostali oskarżeni pozostali – od 2 do 7 miesięcy.
„Dziadku, co wy robicie!”
Nowa kierowniczka Urzędu Stanu Cywilnego – Alfreda Kowalska, zwierzyła się „Życiu Pabianic”, że w 1960 roku udzieliła ślubu „panu młodemu”, który urodził się w roku pańskim… 1863 roku, czyli liczył sobie 97 wiosen. Jego wybranka miała lat 35. Zaledwie trzy tygodnie później sędziwy mąż przyczłapał do USC po dokumenty potrzebne mu do rozwodu. Kierowniczka Kowalska wyznała, że czasami przed udzieleniem ślubu ma ochotę krzyknąć: „Dziadku, co wy robicie!”.
Przy okazji szefowa USC opowiedziała o tym, co niekiedy słyszy od kandydatów na mężów.
Otóż podczas składania dokumentów niezbędnych do udzielenia ślubu cywilnego, niektórzy panowie wyznają: „Zaciągnęła mnie tu siłą, taka owaka”. Ale bywają i tacy, którzy twierdzą, że bez swych wybranek żyć nie mogą. Kilka ślubów rocznie nie dochodziło do skutku. Powód? Pan młody był tak pijany, że zapomniał z kim się ma żenić i gdzie „posiał” obrączki.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz