Zamknij

Wyniosły go mocne pięści, zgubiła słaba głowa. Opowieść o Bohdanie Guzińskim, bokserskim mistrzu Polski

20:55, 25.01.2025 Aktualizacja: 14:36, 26.01.2025
Skomentuj 1958 rok 1958 rok

Jego niesamowitą walkę ze słynnym Leszkiem Drogoszem, medalistą olimpijskim, okrzyknięto bokserskim pojedynkiem stulecia w Polsce. Pierwszy i jedyny raz w swej przebogatej pięściarskiej karierze „Czarodziej ringu” padł wtedy na twarz, trafiony potężnym ciosem młokosa. Drogosz, trzykrotny mistrz Europy, do ostatnich dni pamiętał, że w 1955 roku oberwał od chłopaka z Pabianic. Ten chłopak nazywał się Bohdan Guziński. Czterdzieści pięć lat później Drogosz odnalazł go…

***

Gdyby karty zgłoszeń do bokserskich walk miały być świadectwem, w którym roku urodził się Bohdan Guziński, rozwikłaniem zagadek powinien się zająć detektyw. Na kartach z klubu sportowego Włókniarz Pabianice raz pisano, że zawodnik urodził się w 1937 roku, a raz, że w 1935 roku. Widzew Łódź rejestrował Guzińskiego w roczniku 1936, a Legia Warszawa w 1935. Ważący siedemdziesiąt kilogramów bokser z Pabianic raz miał na imię Bogdan, innym razem Bohdan. „Wtedy do kart wpisywało się to, co pasowało działaczom i trenerom” – wyjaśnia doświadczony działacz. „Jeśli w zbliżających się zawodach potrzebny był junior, to bokserowi odejmowano roczek lub dwa, a jak potrzebny był senior, to dodawano, dlatego w dokumentach niewiele się zgadza”.

Zgadza się tylko to, że Guziński bił mocno. Bardzo mocno.

***

Według kościelnej metryki urodził się 23 stycznia 1935 roku. „W szkole mi nie szło” –przyznał się bez bicia w wywiadzie dla „Sztandaru Młodych”. „Brzydko pisałem w zeszytach, nie odrabiałem prac domowych, nauczyciele mieli o to pretensje. Mama wciąż była wzywana do szkoły, bo na przerwach i po lekcjach tłukłem się z kolegami”.

Po cudem ukończonej podstawówce Bohdan poszedł do zawodówki, na ślusarza. Z kumplami boksował teraz na bulwarach, w krzakach nieopodal szkoły. Bez złości, tak dla sportu. Czasami po mocniejszym ciosie któryś krzyknął albo szpetnie zaklął. Przechodnie usłyszeli, skarżyli milicji, a milicjanci straszyli poprawczakiem. Trzeba było wiać. Któregoś roku w lokalnej gazecie napisano na nich: „chuligani znad Dobrzynki”. Musieli zmienić plac boju. Z bulwarów przenieśli się do dziurawej stodoły pod laskiem miejskim.

W walkach na pięści owinięte szmatami i grubymi bandażami Bohdan był najlepszy. Pewnego dnia w stodole pod lasem odnalazł go Kazimierz Filipowicz, nauczyciel gimnastyki w pabianickich zawodówkach – jedyny belfer, który nie próbował z diabła zrobić ministranta. „Obiecał, że pożyczy nam prawdziwe bokserskie rękawice i da klucze do sali, w której stoi ring” – wspominał Bohdan. 

Nie miał pojęcia, że ten smukły, wysportowany wuefmen to kapitan „Kord”, podczas okupacji dowódca dużego oddziału Armii Krajowej na Wołyniu, wyzwoliciel Kocka, po wojnie więzień bezpieki w kazamatach lubelskiego zamku.

Odtąd Bohdan z dwoma kolegami, równie upartymi jak on, ćwiczył w Międzyszkolnym Klubie Sportowym. Niedługo, bo sporo już potrafili. „Kord” uznał, że potrzebują trenera wysokiej klasy. Zaprowadził ich do najlepszego, jakiego znał – do olimpijczyka Eugeniusza Nowaka. „Pamiętam zapach potu w sali przy Żeromskiego, gdzie od rana do nocy trenował nas pan Nowak” – wspominał Bohdan. „Wszystko było tam przepocone: koszulki ćwiczących, rękawice, gruszki, cały ring, chyba nawet ściany. Zanim trener wpuścił mnie na ring, też nieźle się napociłem przy sztandze i bokserskich workach”.

W drewnianej budzie olimpijczyk Nowak ćwiczył tylko swych najlepszych chłopaków. Dziennika zajęć nie prowadził, spamiętywał po nazwiskach: Grala, Idasiak, Kałużny, Kłodas, Kozłowski, Kraszewski, Kubiak, Lachowski, Misiak, Nowicki, Stasiak, Szwagrzak, Wieczorek. Portki wieszali na gwoździach wbitych w ściany, po treningu obmywali się wodą z wiader. Każdy marzył, żeby trener wystawił go w drużynie szykowanej na mecz z reprezentacją Łodzi albo Poznania.

Bohdan nie oszczędzał się. Ćwiczył do późna, rankiem nie mógł się doczekać, aż pani Gienia, klubowa sprzątaczka, skończy myć podłogę wokół ringu. Kumple dali mu ksywę „Guzy” i zazdrościli refleksu. Kiedyś „Guzy” zwierzył się trenerowi, że refleks ma po mamie, tkaczce z fabryki pod zegarem, która grywała w ping-ponga.

***

Był twardzielem. Podczas ćwierćfinałowej walki mistrzostw Polski juniorów złapał  kontuzję; coś strzeliło mu w łokciu. Z trudem unosił rękę, z jeszcze większym zaciskał pięść. Trener obejrzał spuchnięty łokieć, stracił resztki nadziei i pomógł Bohdanowi spakować plecak. Szykował pieniądze na bilet kolejowy do Pabianic, gdy Guziński oświadczył: „Jutro będę walczył!”. Pobiegł do ambulatorium po kompres.

„Chłopak był zrozpaczony, czekały go jeszcze dwie walki, a ręka bolała coraz bardziej” – pisał „Dziennik Łódzki” z 13 sierpnia 1953 roku. „Przez całą noc z soboty na niedzielę przykładał kompresy, ale nic nie pomogło. Stanął więc do walki z chorą ręką. Nie mogło być mowy, by wyprowadzał nią ciosy. W tej sytuacji bokser z Pabianic został inaczej ustawiony przez swego sekundanta. Największą uwagę miał zwracać na uniki i pracę nóg. Guziński walczył mądrze, zaczął zbierać punkty i pokonał Andrzeja Łukomskiego z Warszawy, zdobywając jedną ręką tytuł mistrza Polski”. Od tamtej pory nazywali go „Baletnicą ringu”.

***

Mając dziewiętnaście lat wskoczył do historii światowego boksu jako jedyny, który zwalił z nóg pięściarza nad pięściarzami, Leszka Drogosza. Sam mistrz Drogosz opowiadał to tak: „Zdarzyło się, że dostałem cios na brodę i musiałem się podeprzeć o ring, ale ani razu w swej karierze nie leżałem bez ducha. Była taka walka z Bogdanem Guzińskim w półfinale mistrzostw Polski w 1955 roku w Krakowie, kiedy on mnie trafił w punkt i padłem. Ale się poderwałem. Nie chciałem, żeby ktoś zrobił zdjęcie. Poważnie. Zerwałem się dlatego, aby nie zobaczyć w gazecie, jak leżę na deskach”.

Leszek Drogosz, późniejszy brązowy medalista olimpijski (1960), trzykrotny mistrz Europy, ośmiokrotny mistrz Polski, nigdy więcej nie był liczony przez sędziego. Jego pojedynek z Bohdanem Guzińskim kibice nazwali walką stulecia.

O tym starciu jakiś czas później wspomniał bokser wszech czasów, Jerzy Kulej: „Dowodem na to, że Guziński z Pabianic świetnie się zapowiadał, była walka w krakowskim półfinale z Leszkiem Drogoszem. Drogosz, zwany „Czarodziejem ringu”, był liczony. Co prawda tytuł zdobył ostatecznie Leszek, ale zdaniem wielu obserwatorów Guzińskiego skrzywdzono”.

***

„Miał odbicia” – nie ukrywał trener Eugeniusz Nowak. Podczas czempionatu Polski w 1957 roku Bohdan nie posłuchał „Mistrza”, sprzeciwiając się mądrym radom trenera. Kibice ostrzyli wtedy zęby na półfinałowy pojedynek Guzińskiego ze Zbigniewem Pietrzykowskim, mistrzem Europy i medalistą olimpijskim. Legendarny pięściarz Aleksy Antkiewicz wieszczył bardzo zaciętą walkę, ale Guziński w beznadziejnym stylu poległ w ćwierćfinale z ręki mało znanego zawodnika warszawskiej Skry.

Spytany o powody klęski wychowanka, trener Nowak odparł: „Na upór nie ma lekarstwa. Prosiłem, żeby po przedmeczowym ważeniu zawodników Guziński wcinał, ile wlezie, a ten nie chciał nic jeść. Na ring wyszedł głodny i słaby. Skutki tej głodówki okazały się dla niego fatalne”.

Rozbity i rozgoryczony Bohdan bez zgody trenera wyjechał z Gdańska. Na dłużej niż tydzień ślad po nim zaginął.

***

Rok później wreszcie posłuchał mądrzejszych. Bo musiał. Jako zawodnik wojskowego klubu Śląsk Wrocław Guziński podlegał rozkazom trenera i działaczy. Wyszło mu to na dobre. Po bardzo dobrych walkach dotarł do finału mistrzostw kraju, nieznacznie przegrywając dopiero z Henrykiem Dampcem, późniejszym srebrnym medalistą mistrzostw Europy.

Na kolejnych zawodach o mistrzostwo Polski, w marcu 1959 roku, wziął srogi rewanż, bijąc Dampca. Z Poznania przywiózł do Pabianic upragniony złoty medal.

***

Wraz z powołaniem do reprezentacji Bohdan dostał przesyłkę: dwie białe koszulki z naszytym godłem Polski. Trener Feliks Stamm postawił sprawę jasno: „Ciężka praca, dyscyplina i ani jednego kieliszka!”. Na zgrupowaniu kadry Bohdan miał przed oczyma same gwiazdy: Józefa Grudnia (mistrza olimpijskiego i mistrza Europy), Zbigniewa Pietrzykowskiego (trzykrotnego medalistę olimpijskiego, czterokrotnego mistrza Europy), Jerzego Kuleja (dwukrotnego mistrza olimpijskiego i Europy), Mariana Kasprzyka (mistrza olimpijskiego), Mariana Walaska (mistrza olimpijskiego), Leszka Drogosza (trzykrotnego mistrza Europy i medalistę olimpijskiego). Teraz był ich kolegą z narodowej reprezentacji.

Przed meczem Polska - Francja na warszawskim Torwarze w 1958 roku Guzińskiego zżerała trema. Wiedział, że krzyżując rękawice z czarnoskórym zabijaką, Boukarym, wejdzie do jaskini lwa. Trener powtarzał, żeby Bohdan nie wdawał się w bijatykę, bo rywal ma w pięści dynamit.

O walce Bohdana z Francuzem Jerzy Kulej napisał w swych wspomnieniach: „Naszych barw w wadze półśredniej bronił Guziński z Pabianic. Polak, wysoki, szczupły, miał za przeciwnika francuskiego Murzyna. Kolorowe tatuaże na smołowato czarnej skórze znamionowały byłego marynarza z iście kulturystyczną muskulaturą. Lśniąca bielą guma chroniła zęby boksera i wywinięte krwistoczerwone wargi. Znałem możliwości Guzińskiego, pięściarza odznaczającego się znakomitą pracą nóg, walczącego luźno i z fantazją. Potężne ciosy czarnoskórego Francuza o milimetry mijały głowę Polaka. Każdy z nich miał siłę młota parowego. Gdyby sięgnął celu, nie obyłoby się bez interwencji lekarza. A Guziński był spokojny, luźny. Znakomicie wyczuwał dystans, robiąc doskonały użytek ze swoich umiejętności poruszania się po ringu.

Przetrwał pierwsze trzy minuty. Na początku drugiej rundy Francuz machnął potężnym prawym, a Guziński dosłownie musnął go lewym sierpowym w brodę. Czarnoskóry już się nie wyprostował, przez chwilę pozostał w pochyleniu, po czym runął na twarz. Nie podniósł się. Był to ciężki nokaut. Działo się to w 1958 roku, a ja wciąż to widzę! Czarnoskóry leży, szczęka mu wypadła. Chce się podnieść. Nogami podchodzi, a głowa przy macie. Potem go podnieśli. Wyrywał się, szukał narożnika... Jeszcze długo, długo po ogłoszeniu werdyktu. Nie wiedział, co się właściwie z nim stało”.

Po wygranym meczu Kulej poszedł do Feliksa Stamma. „Trenerze, jak Guziński znokautował Francuza?” – spytał. „No wiesz, trafił go lewym sierpowym – odpowiedział Stamm z takim spokojem, jakby o wyniku tego pojedynku wiedział jeszcze przed rozpoczęciem walki”.

Kilka dni później nasza reprezentacja zwyciężyła Jugosławię 18:2, a spośród Polaków przegrał tylko Guziński. Prasa pisała: „Dramatyczny przebieg miała walka Guzińskiego z Kelavą. Polak, po piorunującym zwycięstwie nad Murzynem z Francji, był zbyt pewny siebie i nieco zlekceważył przeciwnika. Powodem jego porażki był silny cios Kelavy, który w drugim starciu posłał go na deski. Polak kontynuował walkę, ale stracił rezon i ostatecznie przegrał na punkty”.

Mimo to „Papa” Stamm powoływał „Guzego” na zawody z Węgrami, Szkocją, Norwegią i Bułgarią. Guziński boksował też w reprezentacji Wojska Polskiego, nokautując kaprala Richarda Martina z ekipy o nazwie „Armia Angielska”, gdy w 1959 roku nasi żołnierze zremisowali 10:10.

***

Był w kadrze wybrańców narodu, szykowanych na igrzyska w Rzymie (1960). Krawiec już zdjął z niego miarę, by skroić olimpijski garnitur. Ale pewnej nocy Bohdan znów przehulał swą życiową szansę. „Nie potrafił wyrzec się pokus” – ze smutkiem zauważył „Papa” Stamm. Wieczorami, gdy po morderczych zajęciach kadrowicze padli na łóżka, Bohdan czmychał ze zgrupowania. Rano czuli od niego wódkę i papierosy. Po dwóch upomnieniach kapitan Polskiego Związku Bokserskiego, Stanisław Cendrowski, oświadczył, że pabianiczanin na igrzyska nie pojedzie. „Guziński nie zawsze potrafi być w formie” – dyplomatycznie wyłożył powód nieodwołalnej decyzji.

***

Kluby zmieniał częściej niż rękawice. Z pabianickiego Włókniarza Guziński przeszedł do Łódzkiego Klubu Sportowego, stamtąd do wrocławskiego Śląska, warszawskiej Legii, Włókniarza Łódź, Gwardii Łódź, RKS-u Ruda i Widzewa. Kibice go uwielbiali. Dwukrotnie zwyciężał w plebiscycie na najlepszego sportowca Pabianic.

Jeszcze w 1964 roku na mistrzostwach kraju w Bydgoszczy Bohdan zdobył brązowy medal. Potem było gorzej i gorzej. Sukcesy nie przychodziły, a coniedzielna młocka z osiłkami w drugiej lidze nie dawała nawet krzty satysfakcji. O powołaniu do kadry Polski Guziński zdążył zapomnieć.

W 1963 roku sfrustrowany bokser dał się namówić na rozmowę z dziennikarzem stołecznego „Sztandaru Młodych”. Chętnie wylał z siebie żale do działaczy, trenerów i sędziów ringowych. Wypunktował ich za zmuszanie pięściarzy do walki ponad ludzkie siły, przedwczesne zdejmowanie gipsu ze złamanych rąk, przekupstwa, lewe kasy, lewe etaty w fabrykach, kupczenie wynikami, upijanie bokserów. Śmiało mówił o tym, za co lądował w areszcie i jakimi sposobami był wyciągany zza krat przez działaczy. „Guziński mówi wszystko o ludziach, którzy jeszcze teraz pracują w polskim boksie. Ba, zajmują w nim bardzo odpowiedzialne funkcje” – donosiła prasa.

Działaczy tym nie znokautował. Szybko otrząsnęli się z szoku po uderzeniach poniżej pasa i z furią zaatakowali. Padły zarzuty, że Bohdan Guziński jest nikczemnym kłamcą i nieuleczalnym pijakiem, który na własne życzenie roztrwonił wyjątkowy dar od Boga – talent.

***

Z ringu schodził długo i niechętnie. 17 stycznia 1969 roku „Dziennik Łódzki” pisał: „Przed rozpoczęciem drugoligowego meczu Widzewa z Polonią Bytom Bohdan Guziński będzie obchodził jubileusz 400. walki bokserskiej. Kariera tego zasłużonego pięściarza jest wyjątkowo bogata. Był mistrzem i wicemistrzem Polski, kilkanaście razy reprezentował barwy Polski w spotkaniach międzypaństwowych. Guziński liczy sobie 34 lata i zamierza walczyć w dalszym ciągu”.

„Mama zabierała mnie do hali na łódzkim Widzewie, żebym zobaczyła, jak boksuje tata – wspomina córka, Małgorzata. „Niewiele z tego rozumiałam, bo byłam mała. Pamiętam tylko zgiełk na widowni, gdy do ringu zbliżał się mój tata. W hali był okropny zaduch”.

***

Miał trzydzieści pięć lat, gdy ostatni raz schodził z ringu. Od kibiców dostał owacje na stojąco, od prezesa klubu blaszany puchar z wygrawerowaną tabliczką. Nazajutrz oddał klucz do szatni i wziął ostatnią wypłatę z widzewskiej fabryki maszyn – zakładu, którego nie zdążył zobaczyć od środka.

Niepraktykujący ślusarz pilnie szukał pracy. Na kolei go nie chcieli, na tramwajach nie potrzebowali, w „narzędziówce” nawet nie kazali przynieść podania. Zajęcie znalazł dopiero w starej fabryce - Tkaninach Technicznych, gdzie od dawna była zatrudniona żona. Dla krzepkiego robotnika znaleziono pracę przy rozładunku ciężarówek.

W okienku rejestracji na parterze szpitala Bohdan kazał się wpisać na listę dawców krwi. Oddał dwadzieścia pięć litrów.

Z żoną Czesławą, córką Małgosią i synem Zbyszkiem Guziński mieszkał w bloku przy ulicy Gwardii Ludowej (dziś św. Rocha), wejście przez podwórze. „Najgorsze były wizyty kolegów od boksu i kibiców taty” – wspomina córka mistrza Polski. „Przychodzili, klepali tatę po plecach i prawie zawsze mówili: Bogdan, z nami się nie napijesz? Pod kurtką przynosili pół litra”.

***

W 2000 roku do drzwi mieszkania Guzińskich zastukał Leszek Drogosz. Mistrz Europy nie chciał zdradzić, w jaki sposób odnalazł rywala, który prawie pół wieku temu powalił go na deski. Przy herbacie dwaj reprezentanci Polski przesiedzieli do późnej nocy. Drogosz zostawił swoją książkę z dedykacją dla Bohdana.

„Ojcu dokuczało wysokie ciśnienie, narzekał na bóle głowy” – opowiada córka. „Czy mogło być inaczej, skoro na tę biedną głowę spadły tysiące ciosów?”.

Krótko po sześćdziesiątce Guziński dostał najcięższy cios - udar mózgu. Pozbierał się szybko jak po nokdaunie, choć ringowego sędziego już przy tym nie było. Jeszcze dreptał po zakupy do sklepu, jeszcze wsiadł za kierownicę małego fiata, jeszcze wybrał się na grzyby. Zmarł w listopadzie 2004 roku. Na granitowym nagrobku żona kazała wyryć, że był mistrzem Polski.

(fragment książki Romana Kubiaka pod tytułem: „My, pabianiczanie” – zbioru biografii wybitnych pabianiczan)

(.)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%