We dworze odbyło się spotkanie w ramach cyklu „Opowieści o dawnej kuchni” i nawiązywało do wystawy pn. „Sekretny urok meblościanki”, którą nadal można zwiedzać w pabianickim muzeum. Poprowadził je Seweryn Grambor - zawodowy kucharz, znany pabianiczanom jako miłośnik lokalnej historii i kolekcjoner.

- W sali kominkowej Zamku występowali artyści, muzycy, poeci, historycy i archeologowie. Jestem pierwszym kucharzem, który miał zaszczyt prowadzenia tam warsztatów kulinarnych – cieszy się pabianiczanin.

Dla jednych był to powrót do lat młodości i smaków dzieciństwa, dla innych opowieści o czasach pustych półek w sklepach, robienia czegoś z niczego, kolejek, kartek na żywność czy mleka pod drzwiami.

Prosto, ale smacznie

Komponowanie posiłków w PRL-u wymagało od gospodyń niemałej kreatywności.

- Smak PRL-u jest dla niektórych siermiężnym i ekonomicznym koszmarem, do którego nie chce się wracać – oznajmił Seweryn Grambor.

Zdziwił się, gdy większość obecnych stwierdziła, że to nieprawda.

- Kuchnia w tamtych czasach była prosta, ale smaczna, choć wielu produktów wtedy nie było. Władza ludowa po 1950 roku tak naprawdę zabiła zawód kucharza i kelnera. Lokale gastronomiczne z prawdziwego zdarzenia zniknęły – opowiadał gość specjalny. - Produkty bardzo znane przed wojną, takie jak oliwa, kapary czy parmezan, przestały istnieć. Naszym „kawiorem” stała się kaszanka, ziół nie używano. Był tylko koperek i natka pietruszki. Brakowało wszystkiego, więc często robiło się coś z niczego, na przykład blok czekoladowy bez czekolady i marcepan z marchwi.

Innymi smakołykami, które osładzały tamte czasy, były też ciepłe lody, szyszki, andruty, wyroby czekoladopodobne, lody bambino czy kogel mogel.

- Niewyobrażalne dzisiaj w gastronomii jest to, żeby komuś podać surowe żółtko utarte z cukrem, a kiedyś to było normalne i nikt się nie przejmował salmonellą. W hotelu nie podam, bo za duże ryzyko. Mimo, że mamy sprawdzonych dostawców – podkreślił Seweryn Grambor.

Mortadela za „schaboszczaka”

Niektóre produkty miały taki smak, że współcześnie trudno je podrobić. Ich wyjątkowość podkreślał fakt, że trzeba było je wyczekać w długiej kolejce, albo dostawało się je od „święta”.

- Kulinarnym „złotym Graalem” był schabowy. Ceny mięsa były zawrotne, dostawało się je po znajomości i spod lady. Został okrzyknięty najbardziej tradycyjnym polskim daniem. W pracy robię go cały czas, bo goście tego oczekują, ale w PRL-u robiło się go zupełnie inaczej. Obecnie moczy się go w mleku, ze szczypiorkiem i robi panierunek - opowiadał szef kuchni.

W PRL-u sprytniejsi restauratorzy zastępowali schab tańszą karkówką. Rozbite żyły i tłuszcz wytapiały się na gorącym smalcu. Do panierki używano mleka, które było ogólnodostępne. Jajka nieczęsto pojawiały się w sklepach, a jeżeli już, to na pewno nie używano ich do panierowania. „Schaboszczaka” często zastępowała panierowana mortadela.

Inaczej też robiło się leniwe pierogi.

- Dla dzisiejszego kucharza składają się z sera, mąki i jajka. Okazało się, że kiedyś sera było w leniwych raptem 30 procent, 70 procent to ziemniaki, a jak nie było jajka, to się dolewało mleko. Po roku 2000 pracowałem w kuchni z osobami, które gotowały w czasach PRL-u i one wciąż te leniwe „po staremu” robiły – wspomina Seweryn.

Do obiadu najczęściej piło się kompot albo kwaśne mleko. Latem nic tak nie gasiło pragnienia, jak woda z ulicznego saturatora, zwana powszechnie „gruźliczanką” lub woda gazowana z domowego syfonu albo oranżada Ptyś i Polo Cockta w szklanej butelce. Dzieciaki wpadając na chwilę do domu z podwórka zajadały sie chlebem z margaryną i cukrem. 

Hitem każdej imprezy były kultowe do dziś śledzie w occie, sałatka warzywna i zimne nóżki z octem i cytryną, nazywane „meduzą”.

- Starzy kucharze w Łódzkiem mówili na zimne nóżki drygle, od drgania – powiedział kucharz. - Przepis na nie też zmienił się na przestrzeni lat.

Wszystkie ręce na pokład

Kulinarne warsztaty były okazją do wspomnień o barach, kawiarniach i restauracjach m.in.: Agatce, Golonce, Słonecznym, Murzynku i Mocce. Z tej ostatniej pokazano zastawę kawową, menu z cenami, a nawet numerek z szatni.

Było o kuchni, więc nie mogło zabraknąć poczęstunku. Seweryn przygotował na tę okazję dwa rodzaje kompotów: z wiśni, z cynamonem i goździkami oraz wieloowocowy, na porzeczkach, aronii, wiśniach, śliwkach i truskawkach. Częstował również blokiem czekoladowym z żurawiną, rodzynkami i herbatnikami.

- Przygotowałem go w pracy na próbę i podałem gościom do śniadania. Podchodzili do mnie i mówili, że przypomniał się im smak dzieciństwa, którego nie czuli od wielu lat – powiedział.

Punktem kulminacyjnym było wspólne krojenie królowej wszystkich sałatek. Rąk do pracy było sporo. Warzywny przysmak zniknął niemal tak szybko, jak udało się go pokroić.