Aktualna trenerka Korony jest pierwszą badmintonistką, która trzykrotnie reprezentowała Polskę na igrzyskach. W 2016 roku ten wynik wyrównała nasza mistrzyni Europy, Nadieżda Zięba.
Barcelona: fotka ze Steffi
Badminton na igrzyskach debiutował w 1992 roku w Barcelonie. Polska wysłała aż sześcioro zawodników. W tym gronie znalazła się Krasowska.
- Wtedy był inny system kwalifikacji, w grze podwójnej były aż 32 miejsca, dlatego mogliśmy wystawić dwa deble. Nie było też mikstów – wspomina olimpijka.
Reprezentację Polski w Barcelonie prowadził trener z Chin, Zho Jun Ling. Skąd wziął się w Polsce?
- Za czasów PRL nasz związek nawiązał współpracę z Chińczykami. W 1985 roku w Opolu był pierwszy mecz Polski z Chinami, drugi rozegrano w Pałacu Kultury i Nauki. Śmiejemy się dzisiaj, że były to pojedynki „Polska – Chiny w pół godziny”. Tak nas cisnęli, że nawet nie wiedzieliśmy co robić na korcie – mówi Krasowska. – Rok później Polska pojechała do Chin na tournée, chcieliśmy grać jak Chińczycy. Pierwszy trener z Kraju Środka przyjechał do nas w 1989 roku do Olsztyna, następni jeszcze byli w Głubczycach i w Suwałkach.
Jeden z tych szkoleniowców poleciał z naszą kadrą na igrzyska do Barcelony.
- Gdy pierwszy raz zobaczyliśmy go na obozie w Cetniewie byliśmy w szoku. Nie powiedział ani słowa po polsku, znał kilka zwrotów po angielsku – opowiada trenerka Korony. – Na szczęście terminy badmintonowe są ogólnoświatowe, sporo też nam pokazywał. Inna sprawa, że pokazywał szybko, a my wykonywaliśmy te ćwiczenia powoli. Ale z każdym dniem szło nam lepiej.
Na początku lat 90-tych polski sport przycisnęła bieda.
- Sprzętowo była lipa. Było bardzo biednie, dostaliśmy po jednej koszulce, torbie, dresie i parze butów – nie ukrywa pani Katarzyna. – Człowiek bardziej niż z tego, co dostał, cieszył się z wyjazdu na igrzyska. Na szczęście miałam indywidualnego sponsora, który wyposażył mnie w dobry sprzęt i stroje.
Krasowska pojechała na olimpiadę, ponieważ była wśród 32 badmintonistek z kwalifikacją. Na budynku polskiej misji olimpijskiej w Barcelonie wisiała tablica z nazwiskiem zawodnika i informacją o wyniku.
- Pomyślałam, że chociaż po pierwszej rundzie byłoby miło, gdyby przy moim nazwisku pojawiła się informacja „wygrał” – śmieje się badmintonistka. – I udało się. W pierwszej rundzie pokonałam Węgierkę Andreę Harsagi, w drugiej uległam mistrzyni Europy z Danii, Pernille Nedergaard.
W czasie wolnym pani Kasi udało się zwiedzić stadion Camp Nou i katedrę Sagrada Familia. Biletów na olimpijskie areny nie można było dostać.
- Otrzymaliśmy na całą kadrę badmintona jedną wejściówkę, więc było losowanie. Zanim „szczęśliwiec” wszedł na zawody lekkoatletyczne, właśnie skończył się bieg na 100 metrów – mówi zawodniczka.
Oprócz wspomnień, z Barcelony trenerka Korony przywiozła sobie zdjęcie z najlepszą wówczas na świecie, niemiecką tenisistką Steffi Graf.
Atlanta: starcie z legendą
Na kolejne igrzyska, w 1996 roku w Atlancie, Krasowska jechała w glorii piątej badmintonistki mistrzostw Europy. Sportowo udało się obronić – jako jedna z czterech Europejek zakwalifikowała się do czołowej „szesnastki”. W pierwszej rundzie ograła niezłą Filipinkę Amparo Lim 2:0, w drugiej także 2:0 odprawiła z kwitkiem P. V. V. Lakshimi z Indii. W boju o ćwierćfinał trafiła na legendę, pierwszą mistrzynię olimpijską, Indonezyjkę Susi Susanti. Przed pojedynkiem żywiołowi kibice na trybunach, głównie z Indonezji, z entuzjazmem przywitali numer jeden na światowej liście. Gdy usłyszeli nazwisko „Krasowska” zaczęli buczeć.
- Pomyślałam sobie, że teraz im pokażę – puszcza oko pani Kasia. – Mam jeszcze analizę z tego meczu na starym komputerze. W jednym z setów było trzynaście zmian, więc według dzisiejszej punktacji miałabym 13 punktów.
Wtedy punkt można było zdobyć tylko przy własnym serwisie
- Wolałam grać szybciej i dynamiczniej, Susanti lubiła długie akcje. Było z nią bardzo ciężko. W badmintonie jak na dłoni widać różnice techniczne między zawodnikami – wyjaśnia olimpijka. - Przegrałam 4:11 i 0:11.
Z miasta coca-coli pamięta znakomitą atmosferę, mnóstwo stołówek we wiosce olimpijskiej, restauracje McDonald’s na każdym kroku. Na mecze badmintona przychodziło do hali po kilka tysięcy widzów.
- W USA jest spora mniejszość azjatycka i to ona głównie wypełniała halę. Ale nasze zmagania oglądał też były prezydent Jimmy Carter czy córka królowej Elżbiety, księżniczka Anna. W badmintona grała angielska arystokracja – mówi pani Kasia.
W Atlancie, podobnie jak w Barcelonie, badmintonistka uczestniczyła w otwarciu igrzysk. W USA doszło do dramatu – w trakcie ceremonii zmarł szef polskiej misji olimpijskiej, Eugeniusz Pietrasik.
- On witał każdą ekipę, która przylatywała do wioski olimpijskiej. W dzień rozpoczęcia igrzysk wyglądał na bardzo zmęczonego. W specjalnej hali czekaliśmy na wejście na stadion cztery godziny. Gdy mieliśmy wychodzić, nie zazębiły się kraje na „O” oraz „P” i trzeba było biec na stadion – relacjonuje pani Kasia. – Dla nas bieg był czymś naturalnym, dla niego to był zbyt duży wysiłek. Nagle, na płycie zrobiło się zbiegowisko i wjechał melex. Następnego dnia zadzwoniłam do mamy i dowiedziałam się, co się stało.
Na igrzyska reprezentacja badmintonowa wyglądała następująco: Katarzyna Krasowska i… nikt.
- Kwalifikację wywalczył też Dariusz Zięba, ale w Polsce zatrzymały go sprawy osobiste, a jedno miejsce rankingowe dzieliło od wyjazdu deblistów Damiana Pławeckiego i Roberta Mateusiaka – wspomina.
Tym razem nie było zdjęcia z legendą sportu – na spotkanie z bokserem Muhammadem Alim, pani Kasia poszła, ale… zapomniała aparatu.
Sydney: 38 minut na koniec
Na pierwszy rzut oka w turnieju w Sydney 2000 drabinka układała się świetnie. W pierwszej rundzie niżej notowana Niemka Nicole Gerther, w drugiej specjalizująca się raczej w deblu Australijka Rhonda Cator, dopiero w starciu o ćwierćfinał rywalką mogła być silna Koreanka Ji-Hyun Kim. Tyle teorii. W praktyce ostatni występ Krasowskiej na igrzyskach trwał… 38 minut. W pierwszym secie meczu z Gerther Polka prowadziła 7:1 i 10:8. Nie wykorzystała sześciu okazji do skończenia seta. Przegrała 12:13. W drugim Niemce poszło gładko – wygrała 11:2.
- Raz z nią grałam, raz wygrałam. W tym meczu dobrze mi się grało, potem pojawił się… stres. Gerther to nie była „leszczyca”, tylko mistrzyni Niemiec, doświadczona zawodniczka – mówi Krasowska. – Przed olimpiadą cały czas goniłam za kwalifikacją, bo dochodziłam do siebie po operacji stopy. To był bardzo nerwowy czas, w grudniu 1999 roku zmarła moja mama. Człowiek jeździł między szpitalami i turniejami.
Po szybkim odpadnięciu z igrzysk miała czas by obejrzeć zawody pływackie, dopingowała też polskie koszykarki z pabianiczankami: Edytą Koryzną, Sylwią Wlaźlak i Elżbietą Nowak w składzie. Na łamach „Przeglądu Sportowego” w emocjach rzuciła, że kończy reprezentacyjną karierę.
- W Polsce jak masz 30 lat, to już trzymasz się trawy. Zamiast mieć w kadrze kogoś zaprawionego w bojach, żeby podpowiedział i doradził, to stawiało się na młodych, bez doświadczenia – wyjaśnia.
Z Sydney pozostał jej piękny dres firmy „Reebok”, który jest tak świetnej jakości, że do dziś wygląda jak nowy.
Katarzyna Krasowska urodziła się 28 września 1969 roku w Opolu. W dorobku ma trzynaście tytułów mistrzyni Polski, dwukrotnie zajmowała 5. miejsce w mistrzostwach Europy (1996, 1998) w grze pojedynczej. Trzykrotnie reprezentowała Polskę na igrzyskach olimpijskich: 1992 Barcelona (17. miejsce), 1996 Atlanta (9. lokata), 2000 Sydney (33. pozycja). Od 2024 roku jest trenerką Korony Pabianice.
Grzegorz Ziarkowski
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz