Z ostatnich, XXXII Międzynarodowych Mistrzostw Polski Masters w podnoszeniu ciężarów przyjechali z pięcioma medalami. Wszyscy stanęli na podium
Sport towarzyszył wszystkim pabianickim „mastersom” z PTC od dziecka. Trenowali, biegali, skakali wzwyż, rzucali kulą, dyskiem. Połączyła ich miłość do sztangi. Przez lata nie zabrakło im zapału i sił do uprawiania tej dyscypliny. Robią to nieprzerwanie od ponad pół wieku i nadal wprawiają w osłupienie łatwością, z jaką podrzucają imponujące ciężary.
Wszystko dla zdrowia
- Jeszcze nie spotkałem lekarza, który odradzałby mi takiego wysiłku, bo nie mam potrzeby chodzenia do lekarzy – zapewnia z uśmiechem Jerzy Gabrjonczyk. - Po prostu jestem zdrowy. Kilka lat temu kompleksowo się przebadałem. Doktor powiedział mi wtedy, że mam serce trzydziestolatka. A ile mam teraz lat? Kto by patrzył na wiek… Jestem zdrowy i będę ćwiczył.
Bywa, że zaboli.
- Czasem, ale szybko przechodzi – dodaje. - Za to zostaje ogromna satysfakcja, wspaniałe samopoczucie i dobra kondycja.
Jerzy Gabrjonczyk przygodę ze sportem rozpoczął na boisku piłkarskim.
- Później biegałem, trenowałem kolarstwo, a ciężary zacząłem podnosić jako nastolatek – opowiada. - W dość surowych warunkach, bo nie było miejsca do treningów ani sprzętu.
Pabianiczanin spotykał się z kolegami od sztangi w bramie przy Majdanach.
- Tam trenowaliśmy – dodaje pan Jerzy. - Sami kompletowaliśmy sobie sprzęt. Chodziliśmy na złom i zbieraliśmy wszystko, co mogło dać się wykorzystać w treningu. Koła zębate, rurki - prymitywne, ale nam wystarczało i jak się okazało, byliśmy skuteczni.
Do grupy zaczęli dołączać kolejni zapaleńcy.
- Uzyskiwaliśmy coraz lepsze wyniki – mówi pabianiczanin.
Sport uzależnia
- To nadal moja pasja. Jak nie podnoszę ciężarów, to biegam, najczęściej po piętnaście kilometrów, ścigam się na rowerze – wylicza pan Jerzy.
Ma na swoim koncie trzy maratony, wszystkie pobiegł po czterdziestce.
- Na rowerze robię po sześćdziesiąt kilometrów każdego dnia, do tego dochodzą treningi siłowe trzy razy w tygodniu - dodaje.
„Zabójczy” wysiłek jest dla niego sposobem na życie.
- To codzienny zastrzyk energii – zapewnia. - Sport aktywuje w organizmie wiele pozytywnych procesów, których skutków doświadczamy każdego dnia. Ja nie mógłbym żyć bez tych ćwiczeń i nie przestanę tego robić. Chyba, że jakaś wyjątkowo ciężka kontuzja albo podróż na tamtą stronę przerwą tę przygodę.
Dieta przy takim wysiłku też jest ważna.
- Dlatego starałem się racjonalnie odżywiać – zapewnia. - Unikam konserwantów, jem dużo warzyw i owoców, ograniczam mięso, chociaż nie eliminuję go z jadłospisu. Jest źródłem najlepiej przyswajalnego białka, a to w naszych treningach jest potrzebne. Nigdy nie stosowałem żadnego dopingu.
Od szachów do sztangi
Marek Stanisławski bakcyla rywalizacji sportowej połknął w wieku 5 lat.- Wtedy zacząłem swoją przygodę z szachami, wujek nauczył mnie grać – wspomina z uśmiechem.
Na większy wysiłek przyszedł czas nieco później.
- W szkole podstawowej byłem bardzo aktywny – zapewnia. - Mieliśmy wtedy dużo gimnastyki, graliśmy w piłkę nożną i ręczną. Gdy skończyłem dziesięć lat, zacząłem trenować lekkoatletykę.
Nastolatek zapowiadał się na wszechstronnego zawodnika, dziesięcioboistę. Trenował na Włókniarzu pod okiem Jadwigi Wajs-Marcinkiewicz.
- Świetnie biegałem, mój najlepszy wynik na sto metrów to 11,2 sekundy – wspomina. - Dobrze skakałem wzwyż i w dal.
Zimą lekkoatletykę trenował w hali sportowej przy Orlej. Po jednym z treningów zatrzymał go trener, słynny bokser Eugeniusz Nowak, olimpijczyk z Londynu.
- Zapytał, czy nie chciałbym zostać prawdziwym mężczyzną – wspomina. - Oczywiście odpowiedziałem, że tak. „To przyjdź w przyszłym tygodniu na trening bokserski” - zachęcał, więc przyszedłem. Podszedłem do tematu ambicjonalnie.
I to z jakim skutkiem. W ciągu dwóch lat Stanisławski został mistrzem Pabianic oraz mistrzem juniorów okręgu łódzkiego. Z 48 walk przegrał raptem pięć, zremisował trzy, w tym z późniejszym wicemistrzem olimpijskim Wiesławem Rutkowskim. Na bokserskie poczynania syna krzywo patrzyli jednak rodzice.
- Trenowałem bez ich wiedzy i trochę z myślą, żeby potrafić się obronić – dodaje. – Niestety, dostałem szlaban na boks.
Ale zdobyte umiejętności kilka razy się przydały.
- Chodziłem do dziewczyny na starówkę, a tam były gangi chłopaków, którzy nie lubili obcych na swoim terenie – opowiada. - Zdarzyło się, że musiałem użyć siły.
Z boksu przerzucił się na ciężary
- Przez krótki czas próbowałem swoich sił w zapasach, ale takie przepychanki nie były dla mnie – wspomina z uśmiechem pan Marek. - Miałem siedemnaście lat, gdy trafiłem na siłownię.
Połknął bakcyla.
Nawet w wojsku nie przestał trenować.
- Minęło sześćdziesiąt lat, a ja nadal to robię – dodaje. - Nigdy nie złapałem żadnej poważnej kontuzji.
„Końskie” zdrowie to jedynie skutek uboczny.
- Nie choruję i nigdy na nic nie chorowałem – zapewnia. - Ostatnio miałem kontuzję, upadłem na pomost, sztanga poleciała do przodu, ja do tyłu, ale już się goi.
Podnoszenie ciężarów to sport wymagający ostrożności.
- Ale my mamy to już we krwi, jak człowiek wie, jak podejść do sztangi, jak ją złapać, prawidłowo wykonać ruch, nie może się nic złego stać – zapewnia. - Nic na siłę nie robimy i znamy swoje możliwości. Oczywiście od chwili najlepszych wyników, jakie osiągaliśmy, trochę się zmieniło, sił już brakuje.
Nadal są jednak na topie.
- Regularnie trenujemy, dbamy o dietę i każdego dnia odcinamy od tego kupony – przyznają zgodnie zawodnicy PTC.
Prawie 60 lat ze sztangą
Jednym z założycieli sekcji ciężarowej jest Henryk Firlej.
- Moja przygoda ze sportem zaczęła się dość prozaicznie, na podwórku u kolegi – opowiada. - Jego ojciec zrobił nam skocznię, na której skakaliśmy wzwyż. Kupował też Przegląd Sportowy, który czytaliśmy. Za płotem sprzęt do lekkoatletyki trzymał pan Durajski, ówczesny trener z Włókniarza. „Pożyczyliśmy” sobie od niego kulę i dysk. Mieliśmy wtedy po dwanaście lat.
Zapalnikiem „ciężarowej” kariery Henryka była sportowa prasa.
- Do dziś pamiętam kiosk ruchu na rogu Kaplicznej i Warszawskiej – opowiada sportowiec. - Tam zobaczyłem i kupiłem lipcowy numer „Sportu dla wszystkich”.
To był rok 1960, a gazeta kosztowała 3 zł. Henryk „rozkręcił” wtedy ekipę w bramie przy Majdanach 4, która zaczęła tętnić sportowym życiem.
- Rurki i kółka, z których robiliśmy sztangi, znosiliśmy ze składu złomu przy Moniuszki – opowiada.
Potrzebne do treningów krążki przynieśli z fabryki maszyn drogowych Madro.
- Nie pytaliśmy nikogo o pozwolenie – dodaje z uśmiechem. - Ale trzeba było sobie radzić. A teraz ludzie wszystko mają podane na tacy i nie chcą się ruszyć z domu.
Pabianiczanie trenowali, czerpiąc inspirację z gazety „Sport dla wszystkich”.
- To był nasz przewodnik, który kupowaliśmy co miesiąc – opowiada pan Henryk. - Bardzo często jeździliśmy po całym mieście i szukaliśmy gazety po kioskach, bo do Pabianic przychodziło raptem kilka egzemplarzy.
Sami dopytywali o miejsce, gdzie mogliby trenować, załatwiali sobie sale gimnastyczne w szkołach, ale jak sami przyznają, szybko ich przeganiano, bo potrafili zarwać parkiet. Pod koniec 1964 roku zainteresował się nimi trener Kazimierz Spychała, który był później trenerem kadry narodowej ciężarowców młodzieżowych.
- Przywiózł nam sztangi i już po około trzech miesiącach wzięliśmy udział w pierwszych pabianickich zawodach jako drużyna PTC – wspomina Firlej. - Poszło nam nieźle.
Zawodów, w których wystąpili i zdobytych medali nie zliczą.
Skąd taka aktywność przez tak długie lata?
- Sam chciałbym wiedzieć – dodaje z uśmiechem. - Jest zdrowie, satysfakcja i dobre samopoczucie. Ale czasy się zmieniają. Widuję na siłowni często młodych ludzi, który podpatrują treningi w internecie. Bardzo różnie im to wychodzi. Ja w wieku 19 lat ważyłem 58 kilogramów i w pierwszych zwodach podrzuciłem 85 kg. Taki ciężar współczesnych nastolatków by zabił.
Nigdy nie stosowali dopingu.
- Na rogu Nowotki i dawnej Armii Czerwonej był sklep spożywczy, w którym kupowałem mleko w proszku, opakowanie po dwadzieścia złotych - wspomina sportowiec. - To był nasz doping! Do tego dużo jajek i tatar.
Na ciężarach „zjedli zęby”
- I nie grozi nam szybkie zakończenie aktywności – dodaje. - Kapcie i fotel nie są dla nas.
W 1994 roku po raz pierwszy wystartowali w Mistrzostwach Polski Mastersów, a od 2008 biorą w nich udział co roku.
- I wiele jeszcze zawodów przed nami – zapewniają panowie. - Na tych zawodach jest jedenaście grup wiekowych, ostatni to zawodnicy, którzy ukończyli osiemdziesiąt pięć lat.
Pabianiczanie 3 czerwca wystartowali w XXXII Międzynarodowych Mistrzostwach Polski Masters w podnoszeniu ciężarów w Radomsku.
Józef Eysmont, Jerzy Gabrjonczyk i Henryk Firlej zdobyli w swoich kategoriach wagowych 1. miejsca – 3 złote medale. Tadeusz Feliksiński srebrny medal, Marek Stanisławski z kontuzją zdobył brązowy krążek
0 0
Feliksiński to jak "uniwersalny żołnierz" wszędzie się przytuli, do brydżystów, ciężarowców, zapaśników, a ma jeszcze fuche w Prezydium :) ....
0 0
Kiedyś stare baby leżały na poduszce w swoim otwartym, kuchennym oknie iiii widziały i wiedziały o somsiadach, znajomych wszystko. Taka jest tu niżej...