„Nasza akcja w 1945 roku trwała kwadrans. Ubeków rozbroiliśmy, zamknęliśmy w celach, klucze schowaliśmy do kieszeni. Rozkazałem chłopakom zabrać z wartowni pepesze, karabiny, dwa rowery, mundury i buty z cholewami. Uwolnionych akowców wsadziliśmy na ciężarówkę i już nas w Pabianicach nie było” – w tych prostych słowach o brawurowym ataku na więzienie opowiadał kapitan Aleksander Arkuszyński „Maj”, żołnierz wyjątkowej odwagi, partyzant, kawaler orderu Virtuti Militari, dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych.
***
Wysokiej kamienicy po lewej stronie króciutkiej ulicy Wandy Wasilewskiej, parę kroków od mostku na Dobrzynce, w czerwcu 1945 roku nikt w Pabianicach nie nazywał inaczej niż „katownią”. Katownia była tu za niemieckiej okupacji, gdy gestapowcy wybijali zęby harcerzom i zrywali paznokcie kurierkom Armii Krajowej. Katownia była też za „władzy ludowej”, wspieranej bagnetami czerwonoarmistów. Przez te lata zmieniły się tylko mundury katów.
W maju i pierwszych dniach czerwca 1945 roku do katowni Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy Wandy Wasilewskiej (Gdańskiej) hurtowo zwożono młodziutkich żołnierzy Armii Krajowej, partyzantów spod znaku Batalionów Chłopskich, bohaterów leśnych potyczek z Niemcami. Krzyki i jęki torturowanych niosło daleko za rzekę.
W celi numer trzy dogorywał masakrowany wojskowymi buciorami ubeków, przypalany rozgrzanym żelazem sierżant Kazimierz Kusiak, pseudonim „Wojnowicz”, szef oddziału dywersyjnego Armii Krajowej. Na betonie w celi numer cztery leżał fioletowy od tłuczenia taboretem po plecach i głowie Walenty Zora, pseudonim „Jan”, komendant obwodu AK. Pod ścianami sąsiednich cel siedziało w kucki jeszcze czterech skatowanych akowców i czterech chłopów, którzy nie chcieli oddać bolszewikom worków z siewnym żytem.
W pierwszych dniach czerwca dowiedział się o nich major Adam Trybus, pseudonim „Gaj”, cichociemny, szef Kedywu Okręgu Łódź AK. Rozkaz „Gaja” był krótki: „Odbić naszych!”.
Zadanie ataku na ubecką katownię dostał Włodzimierz Szuster, pseudonim „Gajda”, dowódca grupy uderzeniowej. Ubezpieczali ją partyzanci Aleksandra Arkuszyńskiego, pseudonim „Maj”, żołnierza kampanii wrześniowej 1939 roku i partyzanta spod Tomaszowa Mazowieckiego. Za „Majem” przyszło dwudziestu chłopaków z bronią.
Zaczęli od rozpoznania terenu i zdobycia planu kamienicy przy Wandy Wasilewskiej. Bliska okolica pabianickiej katowni jawiła się dość paskudnie. Sto pięćdziesiąt metrów stąd, w przedwojennym posterunku przy ulicy Garncarskiej, warowali milicjanci z biało-czerwonymi opaskami na rękawach koszul. W odległej o tyleż samo metrów dawnej łaźni miejskiej stacjonowali enkawudziści, przeważnie pijani w trupa. Dobrą połowę izb w okolicznych domach ze spadzistymi dachami zajmowały żołnierskie kwatery.
Przygotowali się starannie. Zaufany krawiec Józef Mika uszył akowcom zgrabne mundury żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego. „Gajda” zdobył gdzieś mundur majora sowieckiego NKWD i drugi mundur - szeregowca. Broń przechowali jeszcze z okupacji, bo wiedzieli, że się przyda. Do wywiezienia odbitych kolegów brakowało tylko solidnej ciężarówki.
Wojskowy samochód z brezentową plandeką ukradli sprzed mleczarni.
Dwa dni przed akcją „Grot” (Maciej Rogowski), „Kamil” (Janusz Myczkowski), „Kruk” (Józef Sławiński), „Kazik” (Kazimierz Gromski) i „Gajda” postarali się o milicyjnego „łazika”. Nie było to trudne, bo szosą pod Głownem „łazik” wiózł dwie milicjantki. Obyło się bez jednego wystrzału, na posterunek w miasteczku milicjantki wróciły piechotą.
Termin ataku i odbicia więzionych „Gajda” z „Majem” wyznaczyli na 11 czerwca 1945 roku po południu, gdy skończy służbę naczelnik powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego Wacław Baśko, sadystyczny oprawca, przeszkolony na dwutygodniowym kursie torturowania ludzi metodami sowieckimi. Nie matura, lecz tresura pod batem lejtnantów Kozłowa i Siedowa zrobiła z pabianickiego ślusarza Baśki oficera wszechwładnej bezpieki.
***
Rozkaz ataku dał „Gajda”. Z dłutowskiego lasu wyruszyli „łazikiem” i ciężarówką. Równo co trzy kilometry mijali chłopaka w czapce z daszkiem. Jeśli droga przed nimi była wolna od milicjantów i żołnierzy, chłopak zdejmował czapkę. Tego dnia wszystkie czapki jak po sznurku prowadziły ich przez Pawlikowice do Pabianic.
Wjechali do miasta. Na ulicy Armii Czerwonej (Zamkowej) nieopodal kościoła św. Mateusza od paru minut stało trzech akowców, niby rozgadanych jak kumple z podwórka. Pod płaszczami chowali pistolety maszynowe, w kieszeniach po dwa granaty. Dowodził „Cis” (Jan Nowak). Za rogiem ulicy Wandy Wasilewskiej ubezpieczał ich „Żuk” (Antoni Jędraszek).
„Łazik” z akowcami ostro skręcił w lewo, przetoczył się sto dwadzieścia metrów i zatrzymał na wprost wejścia do ubeckiej katowni. Tuż za nim wyhamowała ciężarówka. Z mniejszego auta wyskoczył „Gajda” w mundurze sowieckiego majora, za nim dostojnie wysiedli oficerowie w polskich mundurach. Dowodził „major”. Spod plandeki ciężarówki żołnierze wywlekli „sołdata” w zbryzganym krwią mundurze czerwonoarmisty. Na głowie „rannego” bielił się bandaż. Dwóch szeregowców taszczyło „sołdata” ku drzwiom UBP, wrzaskliwie wzywając lekarza.
Weszli jak w masło. Wrota katowni ochoczo otworzył im wartownik, po chwili wepchnięty do środka lufami dwóch pistoletów. Swoją broń wartownik oddał bez słowa. Tak samo jak dwaj ubecy z dyżurki, zaskoczeni widokiem skrwawionego czerwonoarmisty, który nagle ozdrowiał, mierzył do nich z pepeszy i zgarniał ze stołu klucze do cel więzionych kolegów. Dopiero po latach „ranny” „Kukułka” (Czesław Jedynak) opowie, jak to przed akcją oblał swój mundur krwią świeżo zarżniętego koguta.
„Maj” przeciął kabel telefonu, „Gajda” szukał w biurku ubeckich pieczątek i blankietów, trzech akowców opróżniało cele, siedmiu kręciło się na ulicy wokół ciężarówki i „łazika”. Któryś przypalał papierosa, któryś obsikiwał parkan, któryś kopnął w oponę , czy aby nie dziurawa. Wszyscy trzymali palce na spustach swych pepesz.
„Nasza akcja trwała kwadrans. Ubeków zamknęliśmy w celach, klucze schowaliśmy do kieszeni. Rozkazałem zabrać z wartowni pepesze, karabiny, dwa rowery, mundury i buty z cholewami. Zabraliśmy też akta więzionych i maszynę do pisania. Uwolnionych akowców wsadziliśmy na ciężarówkę. Sierżant „Wojnowicz” był tak skatowany, że nie mógł wejść o własnych siłach. Po chwili już nas w Pabianicach nie było” – relacjonował kapitan Arkuszyński.
Gdy wyruszali sprzed katowni, zza drzew obserwowali ich przechodnie. Cichutko, żeby, broń Boże, nie przybiegli milicjanci z ulicy Garncarskiej. Dopiero kiedy ciężarówka zniknęła za zakrętem, któryś z przechodniów krzyknął: „Wiwat! Niech żyje Armia Krajowa!”. Samochody skręciły w prawo, potem w Kilińskiego i pomknęły do Dłutowa.
Po latach „Maj” wspominał: „Jechałem niezmiernie uradowany, że wszystko poszło gładko.
Nagle tuż za szoferką usłyszałem serię z pistoletu maszynowego, a zaraz potem drugą. Nasz szofer dodał gazu. Przez tylną szybę dostrzegłem, że to strzela mój zastępca, Wicher (Paweł Roszak). Wychyliłem się, krzycząc: Wariacie! Co wyprawiasz?”. A Gajda odparł: „Na wiwat strzelam! To ze szczęścia, panie kapitanie”.
Zatrzymali się w lesie pod Wadlewem, osiemnaście kilometrów za miastem, w którym już szalała bezpieka wspierana kolbami karabinów przysłanego z Łodzi oddziału specjalnego. „Maj” zwołał uwolnionych. „Możecie iść, dokąd zechcecie” - oświadczył. Mogli też zostać, wstępując do leśnego oddziału żołnierzy niezłomnych. Zostało trzech, wśród nich ledwie żywy sierżant „Wojnowicz”.
Akcja dobiegła końca. „To był mój obowiązek” – wiele lat później podsumuje ją 95-letni generał brygady Aleksander Arkuszyński.
***
Dwa dni później placówki UBP między Odrą a Bugiem odebrały komunikat z warszawskiej centrali: „11 czerwca 1945 roku w Pabianicach pod Łodzią zbrojny oddział reakcyjnego podziemia, podając się za funkcjonariuszy państwowych, podstępnie zaatakował areszt Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, uwalniając 10 więźniów, groźnych przestępców kryminalnych. Uprowadzono przy tym do lasu 14 funkcjonariuszy UB, gdzie wszystkich rozstrzelano”.
Choć podczas akcji na katownię w Pabianicach nie padł ani jeden strzał, kłamstwa o zamordowaniu czternastu ubeków państwowa propaganda powielała w prasie i historycznych książkach aż do 1985 roku.
***
Biografia „Maja” to typowy życiorys pokolenia Kolumbów. Aleksander był rówieśnikiem niepodległej Polski, od Drugiej Rzeczpospolitej starszym o zaledwie osiem miesięcy. Urodzony w 1918 roku, pochodził z Dąbrowy nad Czarną koło Opoczna. Ojciec, Michał Arkuszyński, trochę małorolny chłop, trochę garncarz, dorabiał przy szamotowym piecu, by wykarmić sześcioro dzieciaków. W wypalaniu glinianych naczyń pomagał mu najstarszy syn, Olek.
„Prawdę mówiąc nie miałem do tego talentu, glina nie słuchała moich rąk” – nigdy nie krył Aleksander. „Nadawałem się tylko do kopania dołów, z których wybierałem glinę do warsztatu taty”.
W Dąbrowie Olek chodził do powszechniaka, a w Piotrkowie do gimnazjum Chrobrego. Po maturze stanął na rozstaju życiowych dróg: sutanna albo mundur. Na naukę w cywilnej szkole rodzice nie uzbieraliby pieniędzy. Wyboru dokonał los, przysyłając Olkowi wezwanie na kurs oficerski do 18. Pułku Piechoty w Skierniewicach.
Wojna z Niemcami zastała go na stacji kolejowej, gdzie z rozkazu dowódcy jednostki odbierał przyjeżdżających rezerwistów i transporty koni. Wycofując się w kierunku Warszawy, 18. pułk zaliczył potyczki z Niemcami, czyniąc Wehrmachtowi niewielkie szkody. Pod Garwolinem poszedł w rozsypkę. Za młodziutkim podchorążym Arkuszyńskim zatrzasnęły się oplecione kolczastym drutem wrota obozu jenieckiego.
Uciekł, wrócił w rodzinne strony i zapisał się do straży ogniowej, by Niemcy nie wywieźli go na roboty do Rzeszy. W Boże Narodzenie 1939 roku, już jako „Maj” (od imion świętych Marii i Józefa), Aleksander Arkuszyński dowodził pod Radoną leśnym oddziałem Związku Walki Zbrojnej. Szczerze mówiąc, był to mizerny oddział, bo liczył ledwie sześciu ludzi, jeszcze niezdolny do walki, bo oręża miał tyle, co stary austriacki karabin, dubeltówkę leśniczego, pistolet i garść naboi. „Karabin trzymaliśmy w stodole mojego ojca, dubeltówkę ukrył nad rzeką nauczyciel Władysław Skalski, wielki patriota, a pistolet schowałem pod strzechą stodoły” – wspominał „Maj”.
Zanim leśni spod Radoni wycelowali w pierwszego niemieckiego żołnierza, szkolili się na polanie, rozkręcali kolejowe szyny i nękali tutejszych volksdeutschów. Dopiero w 1943 roku oddział „Maja” uderzył na kantor fabryki Endera w Moszczenicy, rozbroił posterunek żandarmów w Ręcznie i puścił z dymem niemiecki obóz w Ciebłowicach.
Za wysadzanie w powietrze wojskowych magazynów i regularne wpędzanie Niemców w zasadzki podporucznik „Maj” dostał Krzyż Walecznych. W operacji „Burza” bił się pod Kawęczynem, Diablą Górą, Polichnem, Moszczenicą, Ręcznem i Rozprzą, już z lepiej wyszkolonym, liczącym trzydziestu dziewięciu ludzi oddziałem AK „Grom”.
Chłopcy „Maja” natarli na gmach gestapo w Piotrkowie, ale nie odbili więzionych żołnierzy podziemia, bo Niemcy się obronili. W czerwcu 1944 roku pod wsią Jastrząb partyzanci otoczyli i wystrzelali Kałmuków na niemieckim żołdzie, pacyfikujących polskie wsie. Z dywizjonu kałmuckiej kawalerii pod dowództwem rosyjskiego renegata Szandzi Mukiebenowa nie uszła żywa noga. W potyczce pod Stefanowem „gromowcy” zabili stu czterdziestu Niemców. Wojna miała się ku końcowi.
***
„Majowi” marzyło się normalne życie w normalnym kraju. Chciał pójść na studia, poznać sympatyczną dziewczynę, zamieszkać w mieście. Trwało to krótko, bo z rodzinnej Dąbrowy nad Czarną nadeszła straszna wiadomość: nie żyje brat Olka, zastrzelony przez pijanego czerwonoarmistę. Staszek Arkuszyński miał zaledwie dwadzieścia lat. Zginął, bo nosił zegarek, buty i pasek do spodni. Radziecki żołnierz wprawnie ściągnął je z ciepłych zwłok Staszka.
Ledwie „Maj” wrócił do domu z pogrzebu brata, gdy pierwszy raz przyszła po niego bezpieka: czterech z karabinami i biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Przesłuchaniem Arkuszyńskiego w Dębowej Górze zawiadywało dwóch enkawudzistów, a ubek, Polak, uczył się od nich bicia kolba po nerkach i świecenia lampą w oczy aresztanta.
Drugi raz przyszli po „Maja” na polanie pod Diablą Górą, gdzie niedawno w zaciekłym boju z Niemcami poległo dziesięciu partyzantów Armii Krajowej.
Gdy Arkuszyński przemawiał nad otwartą mogiłą ekshumowanych towarzyszy broni, ktoś szepnął mu do ucha: „Uciekaj, jadą ubecy”. Uciekł.
Miał dość. Z takiej Polski wolał wyjechać jak najszybciej, ale ojciec uprosił go, by ciężkie czasy przeczekał u wuja w Bełchatówku. Wuj prowadził tam młyn. Arkuszyński pracował przy workach ze zbożem i łatał dach magazynu. Z rodziną i kolegami się nie widywał. Mimo to dochodziły go wieści, że bezpieka dopadła „Sępa”, „Wilka”, „Grota”, „Zawieruchę”, „Topora”, „Skoczka”, „Orła”…
W marcu do młyna wszedł ubrany w chłopskie łachy major „Gaj”, okupacyjny dowódca Aleksandra. Przekonywanie Arkuszyńskiego, że należy odkopać broń i wracać do lasu, zajęło mu raptem pięć minut. Nazajutrz „Maj” objął dowództwo oddziału partyzanckiego „Zryw” w lasach pod Łaskiem, Sędziejowicami, Widawą i Dłutowem. Był kwiecień 1945 roku.
Historyk Przemysław Stępień w pracy pt. „Aparat represji w Polsce Ludowej 1945-1989” wydanej przez Instytut Pamięci Narodowej pisze, że oddział pod dowództwem Arkuszyńskiego „przeprowadzał pojedyncze akcje z użyciem broni, głównie egzekucje na oficerach Milicji Obywatelskiej i współpracownikach UB”.
Kiedy „Zryw” pod komendą „Maja” szykował się do ataku na Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi, gdzie siedziało czterdziestu akowców, z dowództwa przyszedł rozkaz złożenia broni.
***
Ujawnić się było ciężko. I niehonorowo. Ale jeszcze gorzej byłoby zlekceważyć rozkaz. W sierpniu 1945 roku kapitan „Maj” wraz z oficerami i podoficerami „Zrywu” pomaszerował na pabianickie Stare Miasto. „Z bolesnym uczuciem upokorzenia zgłosiliśmy się do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego” - wspominał. Tego samego, który dwa miesiące wcześniej akowcy rozbili, oswobadzając przyjaciół. Za stołem siedział naczelnik Wacław Baśko, a obok sowiecki oficer w mundurze z błękitnymi epoletami NKWD.
Zamiast dzień dobry, „Mściwoj” oświadczył ubekom, że oficerowie Armii Krajowej przyszli tu spełnić obowiązek. Ale zeznawać nie będą, bo gwarantuje to rządowa umowa. Gdy naczelnik Baśko spytał, czy wiedzą, co za banda napadła w czerwcu na pabianicki UB, „Cis” wypalił: „Nie żadna banda, lecz my, oddział żołnierzy AK”.
Baśko chciał dosięgnąć „Cisa” pięścią, lecz enkawudzista przytrzymał mu rękę: „Nielzja, nielzja. Patom...” – nakazał.
Choć „Majowi” wciąż dźwięczało w uszach złowieszcze „Patom…”, beztrosko zamieszkał w Łodzi przy ulicy Żwirki. Wziął ślub z poznaną we młynie wuja panną Janką, zapisał się na wykłady w Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego na wydziale przemysłu spożywczego.
Zdawał pierwsze semestralne egzaminy, gdy zorientował się, że bezpieka go rozpracowuje. Był obserwowany, wśród studentów zaroiło się od kapusiów. Olek machnął na to ręką, bo cieszył się z pierwszej pracy w browarze przy ulicy Orlej. Wtedy jeszcze wierzył, że Polska będzie dla wszystkich Polaków. W marcu 1949 roku dowiedział się, że zostanie ojcem.
Tuż przed egzaminem dyplomowym w lipcu 1949 roku bezpieka dopadła „Maja”.
Szedł środkiem miasta, gdy dwóch w pluszowych kapeluszach chwyciło go pod ręce i wpakowało do czarnego citroena. Auto pomknęło na ulicę Anstadta, tam gdzie podczas okupacji była katownia gestapo, a po wojnie katownia stalinowskiej bezpieki.
„Zaczęły się przesłuchania” – opowiadał „Maj”. „Nie byłem bity, raczej dręczony i poniewierany. A to śledczy kopnął w stołek, na którym siedziałem, bym runął na podłogę, a to pod moim adresem sypały się wyzwiska, a to oblali mnie zimną wodą. Prześladowcy chcieli, bym się przyznał do zamordowania siedemnastu radzieckich skoczków spadochronowych. A przecież doskonale wiedzieli, że to byli wiernie służący Hitlerowi własowcy, dzikie bestie w ludzkiej skórze, gwałciciele, bandyci i szabrownicy”.
Odmawiał zeznań. Przez dwa i pół roku podczas przesłuchań wciąż słyszał: „Ciebie, bandyto, stryczek na pewno nie minie”.
***
Na rozprawę czekał w celi osiemset pięćdziesiąt trzy dni, dłużej niż pospolity złodziej. Proces „Maja” i sześciu partyzantów ruszył dopiero w listopadzie 1951 roku, bo śledczy wciąż grzebali w sowieckich archiwach, szukając haków.
Sala rozpraw pękała w szwach od tajniaków. Pokazując palcem oskarżonego „Maja”, wojskowy prokurator grzmiał: „Oto wróg Związku Radzieckiego, wróg socjalizmu i Polski Ludowej, syn kułaka i wiejskiego krwiopijcy!”.
Proces ewidentnie zmierzał ku karze śmierci, lecz dowodów rzekomych zbrodni Arkuszyńskiego wciąż nie widziano. Prokurator odczytał tylko niezdarnie spreparowane kłamstwa mało wiarygodnych świadków, przeważnie drobnych pijaczków. Sąd uniewinnił oskarżonego. Nazajutrz przed bramą więzienia czekała na „Maja” żona z bukietem kwiatów.
Pozwolono mu dokończyć państwowe studia i odebrać dyplom inżyniera chemii spożywczej. Dla władz kraju Arkuszyński był „zaplutym karłem reakcji”, a takich jak on nie miała prawa nosić polska ziemia. Wiedział o tym.
Do Świnoujścia, skąd próbował wydostać się na Zachód, dotarł z jedną walizką. Miał pecha: kanał przerzutowy w porcie już zatkali ubecy, przy okazji organizując „kocioł”. Arkuszyński zorientował się, że coś jest nie tak, wskoczył do bramy domu, wdrapał się na dach komórek i tyle go widzieli.
Zrezygnowany wyjechał do Raciborza na Śląsku, gdzie pilnie szukano kierownika laboratorium i speca od kontroli technicznej. Dostał pracę i poniemieckie mieszkanie. Przez pół roku nikt za nim nie chodził. Myślał, żeby sprowadzić rodzinę.
Aż wróciło piekło. Listy, jakie adresował do bliskich w Dąbrowie nad Czarną i Łodzi, wędrowały przez łapy ubeków. Domyślał się, że nowa sąsiadka, zawsze w oknie albo drzwiach, gdy „Maj” wchodził do domu, to raczej nie krawcowa. Zwłaszcza, że błyskawicznie podciągnęli jej telefon, a spod kusej garsonki wystawał pistolet.
Znów cuchnęło mu aresztem. Rzucił Racibórz, wrócił do Łodzi i przyjął posadę inspektora produkcji spożywczej w Związku Spółdzielni Pracy. „Trochę się uspokoiło. Myślałem, że wreszcie dadzą mi żyć” – pisał we wspomnieniach.
Nie dali. Piętnaście lat po wojnie, gdy z żoną i synami zamieszkał w Ksawerowie, znów był obserwowany, podsłuchiwany, regularnie wzywany do komendy milicji. Przed spółdzielczą przetwórnię warzyw i owoców, którą kierował, co jakiś czas zajeżdżała czarna wołga z dwoma tajniakami. Miał prawie siedemdziesiąt lat, gdy po uroczystej mszy w intencji poległych za ojczyznę żołnierzy Armii Krajowej, z łódzkiego kościoła jezuitów zabrali go na przesłuchanie.
***
Na chudej państwowej emeryturze „Maj” spisywał swe wojenne dzieje, wydane w książkach: „Przeciw dwóm wrogom” i „Sąd nad żołnierzami AK z kulą w głowie”. Przed dziewięćdziesiątymi urodzinami dostał od prezydenta kraju awans do stopnia generała brygady Wojska Polskiego, niedługo potem Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. „Doczekałem uczciwej ojczyzny” – napisał w liście do związku kombatantów. „Szkoda, że jako jeden z ostatnich”.
W 2008 roku został honorowym obywatelem Pabianic. „Walczyłem z niemiecką zarazą i sowiecką niewolą, a teraz mam radość z tego, że naród budzi się z uśpienia” – powiedział, dziękując za wyróżnienie. Na pabianickim Młodzieniaszku jest ulica Arkuszyńskiego.
Generał zmarł 1 kwietnia 2016 roku w Ksawerowie, miesiąc po dziewięćdziesiątych ósmych urodzinach. Pochowano go z wojskowym ceremoniałem na łódzkim cmentarzu Doły.
Rok później obywatelski wniosek, by uliczkę w Ksawerowie nazwać imieniem bohaterskiego dowódcy partyzantów, odrzucili radni gminy, sąsiedzi Aleksandra Arkuszyńskiego. Nakłaniał ich do tego wójt Adam Topolski. Ulicę nazwano „Pocztową”.
(fragment książki pt. "My, pabianiczanie", Romana Kubiaka)
Komentarze do artykułu: To był kozak! - opowieść o generale Arkuszyńskim
Ten artykuł ma wyłączoną opcję komentarzy