Rankiem z Pabianic na miejsce tragedii wyruszyły obie karetki pogotowia PCK i
oddział strażaków. W szpitalach nad Dobrzynką szykowano łóżka dla rannych kolejarzy i pasażerów rozbitych pociągów. Na dworzec PKP ściągano pabianickich policjantów, lekarza i kuchnie polowe z obsługą. To na wypadek, gdyby z powodu katastrofy długo nie dało się odblokować szlaku kolejowego.
Pod naszym miastem utknęły trzy pociągi pasażerskie kursujące przez Łódź do Warszawy. „Pasażerom i załogom unieruchomionych pociągów prosimy zapewnić opiekę medyczną i wyżywienie” – depeszowały władze kolejowe.
Katastrofa wydarzyła się 14 sierpnia 1929 roku o świcie w pobliżu Karolewa na trasie w kierunku Łodzi Kaliskiej i Chojen. Jadący do Sieradza pociąg z żołnierzami zderzył się ze składem wiozącym bawełnę do fabryk. Oba pociągi płonęły. „Winę ponosi zwrotniczy Michał Wodzyński” – zaledwie kilka godzin później wyrokowała popołudniówka „Express Wieczorny Ilustrowany”. Wodzyński – ojciec siedmiorga dzieci, „zapomniał” przestawać zwrotnicę, bo był zajęty… naprawą butów. „Zwrotniczy z zawodu jest szewcem. W budce dróżnika ma warsztat szewski” – donosił „Express”.
Masakra na torach
Zanim zginęli żołnierze i kolejarze, pociągiem towarowy nr 3371 jechało wojsko. W pięciu wagonach za lokomotywą było 40 żołnierzy z 28. Pułku Strzelców Kaniowskich, karabiny, amunicja i żywność z poligonu „Barycz”, gdzie strzelcy mieli manewry. W pierwszym wagonie za lokomotywą jechało też 9 kolejarzy – na przedpołudniową służbę. W przeciwnym kierunku pędziła lokomotywa ciągnąca 55 wagonów pociągu towarowego nr 3376, wiozącego bawełnę. Nieopodal budki dróżnika była ręcznie przestawiana zwrotnica. 14 sierpnia rano zwrotniczy Michał Wodziński jak zwykle miał obowiązek nasłuchiwać gwizdów zbliżających się pociągów. Powinien wtedy wyjść z budki i długą dźwignią przełożyć tory, by pociągi pomknęły po sąsiednich szynach. Ale Wodzyński się zagapił i nie wyszedł z budki.
Żołnierze, którzy siedzieli na platformach otwartych wagonów, widzieli nadciągający z przeciwka „towarowy”.
Byli jednak pewni, że przemknie po sąsiednim torze. Panika ogarnęła natomiast kolejarzy. Chwilę przed katastrofą 33-letni cieśla kolejowy Antoni Cebula gwałtownie otworzył drzwi wagonu, krzycząc: „W nogi!”. Wyskoczył do rowu. Przez okienko lokomotywy wyskoczył też maszynista Michał Gutowski i jego pomocnik Anton Szkumber. Reszta kolejarzy nie zdążyła…
Lokomotywy zderzyły się czołowo. „Rozległ się ogłuszający huk. Z rozbitych parowozów wypadły paleniska i buchnęły snopy ognia, od których zajęty się wagony naładowane bawełną” – pisał prasa. „Uderzenie wyrzuciło żołnierzy na nasyp. Kilku z nich rozbiło głowy o słupy. Wagon z kolejarzami szybko ogarnęły płomienie. Słychać było krzyki, jęki i błagania o pomoc. Spod wagonów wystawały nogi i tułowia ofiar”.
„Ratujcie ich!”
Miejsce katastrofy szybko otoczyła policja piesza i konna, nie dopuszczając ciekawskich. Przyjechała też żandarmeria, by pilnować rozrzuconej broni i amunicji. Z Łodzi i Pabianic zjechały wszystkie karetki pogotowia i wojskowi lekarze. Wagony dogaszali strażacy. Ze zgliszcz sanitariusze wynosili rannych i martwych. „Ratujcie ich!” – krzyczał zrozpaczony zwrotniczy Wodzyński.
„W lokomotywach, 19 doszczętnie rozbitych wagonach i na nasypie zginęło 8 osób, 28 było rannych” – w swym raporcie odnotował sędzia śledczy. Na dole raportu jest dopisek: „Wstępne dochodzenia ustaliły, że winę ponosi zwrotniczy Wodzyński Michał, który został aresztowany do dyspozycji władz śledczych”. A prasa spekulowała: „Władze przypuszczają, że Wodziński doznał chwilowego zaćmienia. Grozi mu degradacja i przeniesienie do mniej odpowiedzialnej służby”.
Nazajutrz dziennik „Hasło Łódzkie” pisał: „Spod szczątków wagonu wydobyto zwłoki kierownika pociągu. Po chwili wydobyto tułów kolejarza pozbawiony głowy, rąk i nóg. Zwłoki były doszczętnie zwęglone”. Zginęli: kierownik pociągu Ignacy Grzebielucha, pomocnik maszynisty Antoni Szpondor i przetokowy Bolesław Kubiak.
Śmierć poniosło 5 żołnierzy, szeregowych: Jakób Duński (24 lata, z zawodu krawiec), Albin Urbaniak (24 lata, urodzony we wsi Madyje Stare pod Łodzią, rolnik), Jakób Dawid Gersz (24 lata, z zawodu szewc w Łasku), Zygmunt Wiśniewski (22 lata, urodzony w Izabelowie pod Sieradzem, rolnik), Bazyli Łapkiewicz (23 lata, urodzony we wsi Dobrosów koło Lwowa). Za kilka tygodni wszyscy mieli wrócić do cywila.
Żołnierzy narodowości żydowskiej: Gersza i Duńskiego, pochowano z wojskowymi honorami na cmentarzu żydowskim. W kondukcie szło 30 tysięcy osób. Na chrześcijański pogrzeb Urbaniaka, Wiśniewskiego i Łapkiewicza przyszło 50 tysięcy łodzian. Była kompania honorowa i salwa z karabinów.
Rok to nie wyrok
Ciut winy za spowodowanie katastrofy ponosi ręczne przestawianie zwrotnic – donosiły gazety. To metoda przestarzała i zawodna. W 1929 roku polscy kolejarze przestawiali zwrotnice ręcznie tylko na torach biegnących przez ziemie dawnego zaboru rosyjskiego. Na szlakach kolejowych byłego zaboru pruskiego i austriackiego zwrotnice od dawna były mechaniczne (elektryczne).
Pół roku po katastrofie przed sądem stanął zwrotniczy Michał Wodzyński.
„To człowiek postarzały. Na służbie kolejowej przebywa 27 lat. Należy zaznaczyć, że 3 lata temu otrzymał premię pieniężną za uratowanie dwóch pociągów pasażerskich od grożącej im katastrofy. Badany przez komisję Wodzyński zeznał, że nieopatrzny swój krok tłumaczy przemęczeniem”. Sprawca katastrofy nie krył, że na służbie reperował buty. Za zaniedbanie obowiązków służbowych sąd skazał go na rok wiezienia.
Komentarze do artykułu: Jak szewc spowodował katastrofę HISTORIA
Ten artykuł ma wyłączoną opcję komentarzy