– To już przeszłość – zapewnia Arkadiusz Jaksa, prezes zarządu Miejskiego Ogrodu Zoologicznego w Łodzi. – Zoo to nie tylko rozrywka, ale przede wszystkim misja!
Tutaj nie chodzi o to, żeby zobaczyć zwierzęta, z którymi nie mamy na co dzień kontaktu. Po co zatem nam to zoo?
– Aspekt rozrywkowy jako istota funkcjonowania ogrodów zoologicznych zdecydowanie zszedł na dalszy plan – zapewnia Arkadiusz Jaksa. – Współcześnie ogrody zoologiczne to swoiste „Arki Noego”. Miejsca, w których prowadzi się hodowlę w taki sposób, aby zachowana została odpowiednio zróżnicowana pula genetyczna zagrożonych gatunków. Ostatecznym celem jest przywrócenie zwierząt do ich naturalnego środowiska. Nie zawsze to oznacza, że akurat tych zwierząt, które oglądamy. Myślimy bardziej w kategorii gatunków nie konkretnych osobników.
Obecnie tysiące gatunków zwierząt znika z powierzchni ziemi, a dziesiątki żyją już jedynie w ogrodach zoologicznych. Dlaczego nie możemy odbudować tych populacji, zasiedlić terenów, gdzie zwierzęta czuły się dobrze.
– Niestety bardzo często nie ma na to przestrzeni – dodaje dyrektor łódzkiego zoo. – Głównym problem nie jest obecnie kłusownictwo, ale utrata przestrzeni życiowej wielu gatunków.
Przykładem są tutaj orangutany sumatrzańskie. Ich domem jest dżungla. Obecnie jest ona bezlitośnie karczowana. Zwierzęta broniące swoich siedlisk są zabijane albo przepędzane. A wszystko dlatego, że rośnie zapotrzebowanie na olej palmowy. Orangutany po prostu nie mają gdzie żyć.
Naprzeciw takim sytuacjom wychodzą ogrody zoologiczne.
– Nie działają one pojedynczo, ale łączą się na terenie Europy i całego świata w stowarzyszenia – opowiada Jaksa. – Żadne zwierzę nie jest również własnością ogrodu. Są specjalni koordynatorzy, którzy prowadzą księgi genetyczne zwierząt i to oni decydują, który osobnik pojedzie do jakiego zoo. Wszystko po to, żeby zachować zróżnicowanie puli genetycznej w obrębie gatunku.
I tak w łódzkim zoo był okres „urodzaju” lwiątek. Lwy azjatyckie miały sporo potomstwa. Gdyby sytuacja trwała dłużej, zaczęłyby się krzyżować za bardzo spokrewnione osobniki. Zmieniono zatem szefa stada. Nowy samiec nie przypadł jednak do gustu lwicom. Pomimo badań i dwóch prób inseminacji żadna nie zaszła w ciążę. Samiec pojedzie zatem do innego zoo w Europie szukać szczęścia w miłości.
Słoniowa turystyka
Główną atrakcją nowoczesnej słoniarni w łódzkim Orientarium jest słoń Aleksander. To ponad 40–letni jegomość, który do Łodzi przyjechał na emeryturę po europejskich wojażach. Aleksander podróżował rozdając na prawo i lewo swoje geny jako dorodny przedstawiciel gatunku pochodzący z linii azjatyckiej, z Izraela. Trzeba było jednak powiedzieć stop, bo liczba dzieci i wnuków Aleksandra była wystarczająca dla europejskiej populacji.
– U nas senior będzie miał pod opieką grupę młodzieńców. Aleksander będzie uczył ich miejsca w szyku – opowiada dyrektor. – W Europie jesteśmy pionierami tworzącymi takie kawalerskie stado ze starym dominującym słoniem na czele. Doskonale pokazuje to jak współpracują ogrody zoologiczne. Łódzkie ZOO jest w tej chwili istotnym elementem programu hodowlanego słoni indyjskich, w skali całej Europy. Gdy nasi nastolatkowie dorosną, pojadą do innych ogrodów zoologicznych.
W ogrodach zoologicznych nie ma zwierząt, które wyłapywane są z naturalnego środowiska. Wszystkie są owocem programów hodowlanych i sporo z nich wraca na łono natury. Najpierw do ośrodków adaptacyjnych, a z biegiem czasu na wolność.
– Tak stało się z naszym rysiem europejskim – opowiada Jaksa. – Gabryś przebywa obecnie w takim ośrodku, gdzie karmiony jest już żywymi zwierzętami, żeby nauczył się polować i gdzie nie widuje ludzi. Mieszka z samicą. Ich potomstwo będzie odławiane i wypuszczane na wolność. Ale również sam Gabryś ma na to szanse. Gdy jego opiekunowie ocenią, że da sobie radę w naturze, wypuszczą go w las. Do dżungli w Madagaskarze wrócił również jeden z łódzkich lemurów.
Taka resocjalizacja jest konieczna, bo pomimo starań nie da się zachować w ogrodach zoologicznych stosownego dystansu pomiędzy opiekunami a zwierzętami. One przestają być dzikie, są karmione, często widują ludzi i oswajają się z ich obecnością.
Misja edukacyjna też ma znaczenie
Fakt, że ogrody zoologiczne są tak chętnie odwiedzane, cieszy ich założycieli.
– W ten sposób podnosimy również poziom wrażliwości wśród dzieci, młodzieży i dorosłych, którzy mają szansę poczuć idee ochrony gatunków w bezpośrednim kontakcie ze zwierzętami – zapewnia dyrektor. – A to trzeba poczuć, mieć w sercu. Każdy przypływ pozytywnych emocji może zaowocować w przyszłości. A kupując bilety, dokładamy się do programu ochrony zwierząt, którego bez pieniędzy nie da się prowadzić. I w tym kontekście nie bójmy się słowa rozrywka. Naszą siłą jest połączenie funkcji hodowlanej z edukacyjną. Postrzeganie ogrodów zoologicznych jako miejsc rozrywki prowadzonych kosztem zwierząt mija się z prawdą. Teraz jest dokładnie odwrotnie.
W ogrodach zoologicznych nie ma zwierząt, które nie są zagrożone w naturalnym środowisku.
– Oczywiście skale tego zagrożenia są rożne – dodaje szef łódzkiego ogrodu. – Ale nie będziemy przecież hodowali lisów. Mamy ograniczoną przestrzeń i zasoby.
Jest się czym pochwalić
W łódzkim ogrodzie zoologicznym każdego roku na świat przychodzą zwierzęta różnych gatunków, wiele z nich to unikaty. Do takich należą binturongi.
– To takie niedźwiedzie przypominające koty – dodaje z uśmiechem dyrektor. – Wyglądają jak wielkie mopy, chodzące po drzewach. A my jesteśmy jedynym w Europie ośrodkiem, gdzie te zwierzęta się rozmnażają. Mamy już drugi miot z czterema młodymi. Czekamy teraz na rekomendacje, dokąd nasi wychowankowie pojadą. Bardzo ładnie rozmnażają się też orientalne wyderki i pandy małe.
Pracownicy zoo z niecierpliwością czekają również na potomstwo pary orangutanów.
– Otrzymaliśmy trzy osobniki, w tym parę z rekomendacją na rozród, bo mogliśmy zapewnić im świetne warunki do założenia rodziny – opowiada Jaksa. – Te zwierzęta nie są tak przypadkowo oddawane do hodowli. Priorytet to warunki i doświadczenie hodowlane. Gdy zoo nie jest w stanie zapewnić wymaganego komfortu zwierzętom, to ich nie dostanie. A nawet jak zapewni im w miarę dobre warunki, to pierwszeństwo i tak mają ośrodki, które zaoferują więcej.
W przypadku łódzkich orangutanów jest szansa na powodzenie. Zwierzęta świetnie się czują i „jest między nimi chemia”.
– Bardzo nam na tym zależy – dodaje dyrektor. – Dla samca nie była to pierwsza przeprowadzka, ale samica dotarła do nas z lekką traumą, po odłączeniu od swojego stada. Szybko przylgnęła jednak do samca i teraz nie odstępuje go na krok. Za rok, gdy jej organizm w pełni dojrzeje i nabierze sił, będziemy mogli liczyć na potomstwo.
Świeżo poznana para, której również kibicują opiekunowie, to niedźwiedzie malajskie.
– Mamy młodą samicę i starszego samca odbitego kłusownikom z fermy – opowiada dyrektor. – Te niedźwiedzie są wyłapywane i przetrzymywane w takich miejscach z powodu żółci. Zamykane w klatkach nie mają możliwości ruchu. Do wątroby wprowadza im się dren i wypompowuje się z niej żółć, która służy jako lekarstwo w ludowej medycynie. To ogromne cierpienie dla tych zwierząt. Pojawiają się u nich zwyrodnienia stawów. Taką historię ma łódzki samiec i widać ją po nim. Ma ograniczenia ruchowe, a samica jest temperamentna. Największy w tym ambaras, aby dwoje chciało na raz. Jesteśmy jednak dobrej myśli.
Komentarze do artykułu: Komu potrzebne zoo?
Nasi internauci napisali 0 komentarzy