Nocą z 15 na 16 marca ekspres pędzący z Berlina do Łodzi przez Pabianice omal nie spadł z wysokiego nasypu. Setki pasażerów uratowało to, że stalowa szyna, odkręcona od drewnianych podkładów, jakimś cudem wytrzymała uderzenia kół pociągu, nie wysuwając się z torowiska. Brakowało 23 grubych śrub „spinających” szynę z podkładami. Aby kluczem wykręcić tyle śrub, jeden człowiek potrzebowałby co najmniej 5-6 godzin.

Dwa tygodnie wcześniej rozkręcone szyny zauważyli kolejarze sprawdzający stan torowiska na trasie Łódź Kaliska – Zgierz. Podobny meldunek napłynął z okolic Karolewa. Policja brała pod uwagę, że sprawcami mogą być niemieccy dywersanci.

Ten, kto chciał spowodować tragedie, działał nocami. Bardzo sprytnie, bo nie od razu wykręcał wszystkie śruby. Najpierw mozolnie wyjmował z podkładów 3-4 śruby, zabierał je do domu, skracał o kilka centymetrów i oliwił, po czym wracał na tory, krótsze śruby wkręcał tam, gdzie tkwiły poprzednio i wykręcał kolejne. W ten sposób przygotowywał szyny do rozkręcenia w jedną noc, kilkoma ruchami klucza.

Kolejarze zauważyli, że zamachowiec wybierał takie miejsca na trasie, gdzie pociągi jechały szybko i po wysokim nasypie. Znał rozkłady jazdy ekspresów. Nie było wątpliwości, że zamierza wykoleić nocny ekspres. Aby zapobiec katastrofom, władze wysłały na torowiska więcej policjantów i nocne patrole żołnierzy. W pobliże szlaków kolejowych skierowano tajniaków z policji.

Śledztwem kierował Zygmunt Nosek, naczelnik Wojewódzkiego Urzędu Śledczego. Norek obejrzał wszystkie miejsca, gdzie rozkręcono tory. Doszedł do wniosku, że to robota jednego przestępcy. Przy okazji naczelnik wykrył, w jaki sposób działa sprawca i po co skraca śruby.

 

Widziałem go!

Niebawem do śledczego zgłosił się dróżnik kolejowy Jan Gołębiowski z Żabieńca. Kolejarz zameldował, że pewnej marcowej nocy widział sylwetkę człowieka rozkręcającego tory. Na widok dróżnika człowiek ten uciekł w zarośla. Gołębiewski sprawdził torowisko. Brakowało 19 śrub. Po nowe śruby i klucz posłał pomocnika, sam zaś zatrzymał nadjeżdżający pociąg.

Ze stacji Łódź Kaliska także nadszedł meldunek o człowieku na torach i kolejnych brakujących śrubach. Przodownik odcinka drogowego, Ryszard Kołaciński, zameldował, że w podkładach nie ma aż 24 śrub.

Z opisów podejrzanego, jakie złożyli Gołębiowski i Kołaciński wynikało, że  na torowiskach grasuje mężczyzna średniego wzrostu, chudy. Taki rysopis dostały wszystkie patrole policji i wojska.

Częste i systematyczne kontrolowanie tras kolejowych w pobliżu Pabianic i Zgierza szybko dało rezultaty.

Późnym wieczorem 19 marca 1933 roku przodownik Franciszek Kade i posterunkowy Józef Zaworski sprawdzali tory przy blokach na Żabieńcu. Około godziny 22:30 dostrzegli człowieka zbiegającego z nasypu. Pognali za nim i dopadli go. Chudy podejrzany miał przy sobie 6 stalowych śrub z torów, klucz, sztylet i łom.

Gdy policjant spytał zatrzymanego, co robi na torze, ten odparł:

- Sam pan dobrze wie…

Schwytany nazywał się Jan Karol Drewicz (vel Drewitz), miał 36 lat, był kawalerem, z zawodu farbiarzem tkanin.

Dlaczego zamierzał pan spowodować katastrofy kolejowe? – spytał prokurator.

– Żeby się zemścić na społeczeństwie – odparł podejrzany.

- Za co?

- Za to, że jestem nędzarzem.

 

Zbrodniarz czy wariat?

Urodzony w Piotrkowie, zamieszkały w Łodzi, ewangelik po pięciu klasach szkoły przemysłowej o profilu chemicznym, trzykrotnie karany za: malwersacje, oszustwa i nadużycie władzy, w spadku po ojcu dostał 15 tysięcy zł – takie były pierwsze ustalenia śledczych.

„Kto by spojrzał na tego człowieka, na jego rzadkie szpakowate włosy, na jego początkującą łysinę podwyższającą czoło, na jego chudą twarz, zaciśnięte usta i zupełnie zgasłe oczy, kto by rzucił okiem na tę zżartą przez życie postać - ten dałby Drewiczowi nie 36 lat, a 56 lat. Drewicz wygląda jak spokojny buchalter, mały urzędnik fabryczny” – pisała prasa.

Sędzia zarządził psychiatryczną obserwację Jana Konrada Drewicza. Chciał wiedzieć, czy podejrzany jest normalny na umyśle. Lekarze długo obserwowali pacjenta, zadali mu setki pytań, ale nigdy nie dostali sensownej odpowiedzi na pytanie o motywy działania niedoszłego zamachowca.

Dowiedzieli się jedynie, że Drewicz miał dwóch braci i siostrę zamkniętą w zakładzie psychiatrycznym. W szkole podrabiał podpisy nauczycieli i fałszował oceny, bo był słabym uczniem, zwłaszcza z matematyki. Skazany na fałszerstwo zaciągnął się (podczas wojny) do austriackiej żandarmerii, a potem do polskiej - w stopniu plutonowego. Zdegradowany, wyleciał z armii za nadużycie władzy i malwersacje. Wyrok brzmiał: 5 lat więzienia.

Przez dwa lata pracował jako pomocnik farbiarza w fabryce Kindermana, ale pobił majstra i wyrzucili go z roboty. Miał jedną namiętność: kobiety. Na panie i eleganckie ubrania wydawał całe swe pensje. Nocami włóczył się po ulicach, znał wiele prostytutek, z jedną chciał się ożenić, ale uciekła sprzed ołtarza.

Od 1926 roku Drewicz pracował w restauracji ojca przy ul. Wodnej 18 w Łodzi, zarabiając 100 zł miesięcznie. Gdy chorującego na syfilis ojca zaatakował paraliż postępowy, restaurację prowadził syn. Knajpa słynęła ze znakomitej wódki. Dopiero po śmierci starego Drewicza wyszło na jaw, co było tego przyczyną.

Nocą do mieszkania Jana Drewicza nad knajpą wtargnęli urzędnicy skarbowi. Znaleźli domowe laboratorium chemiczne. Właściciel mieszkania otwierał w nim butelki z wódką i dolewał wody z kwasem siarczanym. Znaleziono też skopiowane pieczątki wytwórni win i wódek.

Restaurację trzeba było zamknąć i sprzedać. Jan Drewicz dostał 15 tysięcy zł. W 1927 r. pieniądze te pożyczył „na procent” Jakubowi Fryszmanowi i Aleksandrowi Wajsowi - właścicielom rozlewni wina i miodu. Wierzyciele płacili procenty. Drewicz mógł siedzieć w domu, czytać książki i majsterkować.

Rok później Fryszman i Wajs przestali płacić, sprzedali firmę i zniknęli. Drewicz został bez grosza. Nie miał nawet na chleb. Sprzedał lornetkę i książki, ale nie wystarczyło na półroczny czynsz. Groziła mu eksmisja. Od prokuratora dowiedział się, że ściganie nieuczciwych wierzycieli nie jest zadaniem państwa polskiego. Pokrzywdzony może to robić sam - w procesie cywilnym. A na założenie sprawy cywilnej Drewicz nie miał pieniędzy.

 - Dlatego pragnąłem zemścić się na społeczeństwie, które w żaden sposób mi nie pomogło – oświadczył podczas przesłuchania.

Sąd skazał Jana Konrada Drewicza na 8 lat ciężkiego więzienia i pozbawienie praw na 10 lat.