„Pocztowy gołąb przyczynił się do wykrycia niebezpiecznej szajki złodziejskiej, która przez dłuższy czas terroryzowała Pabianice” – w listopadzie 1926 roku doniósł „Express Wieczorny”. Na targowiskach, w sklepach i bramach kamienic sporo mówiono wtedy o schwytaniu herszta bandytów – niejakiego Witolda Kraja oraz jego wspólników: Bronisława Pierzchały, Wilhelma Fogla i Ottona Leopsza. Przypisywano im mnóstwo włamań. Przestępcy wpadli za sprawą… gołębia pocztowego.

Według „Expressu” było tak: „Pewnej nocy szajka wypruła zamki i dostała się do miejscowej bożnicy, gdzie wyłamała szuflady i skradła 45 złotych. Po kilku dniach dokonała włamania do warsztatu ślusarskiego Mieczysława Wolfa, skąd zginął rower. Tejże nocy złodziejaszkowi dokonali także kradzieży 70 metrów drutu kolczastego oraz żelaznych drągów. Nad ranem za pomocą ukręcenia skobla przy drzwiach stodoły dokonano na szkodę Antoniego Balińskiego kradzieży 16 gołębi, 60 funtów grochu i 60 funtów żyta”.

Kilka dni później okradziony Baliński zauważył, że jeden z jego pocztowych gołębi niespodziewanie wrócił do gołębnika.

Ale nie sam. Ptak przywiódł obcego gołębia. Baliński poznał, że jest to gołąb sąsiada - Witolda Kraja. Ponieważ podejrzewał sąsiada o udział w kradzieży „pocztowców”, powiadomił o tym policję.

Podczas rewizji w mieszkaniu i piwnicy Kraja śledczy znaleźli przedmioty pochodzące z wielu kradzieży w Pabianicach. Wykryli też, gdzie są zrabowane gołębie. Wkrótce Sąd Okręgowy skazał Kraja na 10 miesięcy więzienia, Leopsza na rok, Pierzchałę i Fogla na 8 miesięcy.

Smarkacz postrachem Pabianic

Jesienią 1926 roku wreszcie wyszło na jaw, kto okradał mieszkania pabianiczan, włażąc przez lufcik. Złodziejem tym był 12-letni Eugeniusz Duczke – syn fabrycznych robotników. Gienek pochodził z wielodzietnej rodziny, w której zawsze brakowało na jedzenie, ubranie i rozrywki. Brakowało też czasu na wychowanie dzieci. Wraz z dużo starszymi kumplami Duczke najpierw kradł jabłka z ogrodów, kury i kaczki z kurników, brukiew z pól pod miastem. Gdy miał jedenaście lat, nauczył się włamywać do mieszkań. Jako dzieciak wiecznie niedożywiony, łatwo przeciskał się przez lufciki. Z cudzych domów kradł pieniądze, złote pierścionki, kolczyki, buty, futra, zastawy stołowe.

„Aż wreszcie przed paroma dniami Duczke przedsięwziął większą złodziejska wyprawę” – w listopadzie 1926 roku pisał „Express Wieczorny” w artykule pod tytułem: „12-letni chłopiec postrachem Pabianic”: „Złodziej za teren występnej operacji obrał sobie mieszkanie Ignacego Bukowskiego zamieszkałego przy ul. Konstantynowskiej 35. Podczas nieobecności właściciela lokalu wyjął szybę z okna, dostał się do wnętrza i skradł wszystkie znalezione pieniądze oraz parę butów”.

Gienek został aresztowany, bo sąsiedzi Bukowskiego widzieli, jak w dniu kradzieży krążył pod oknami kamienicy i zaglądał do bramy.

Policja wsadziła smarkacza do celi aresztu, gdzie siedzieli dorośli przestępcy: nożownik, dwaj włamywacze, paser i karciany oszust. Gienek szybko uczył się od nich nowych „profesji”. Gdy po paru dniach wyszedł na wolność, widywano go wśród złodziei i paserów.

Jak „przekręcić” wieśniaczkę

Wiosną 1934 roku szajka oszustów łupiła naiwnych przybyszów z okolicznych wsi. Jedną z takich historyjek opisał kwietniowy dziennik „Echo”: „Bielecka Katarzyna, zamieszkała we wsi Dąbrowa w gminie Dłutów, przybyła do Pabianic w dzień targowy, mając to i owo do sprzedania. Ze sprzedanych rzeczy Bielecka uzyskała dość ładną sumę, bo aż 65 złotych. Z tymi pieniędzmi miała zamiar udać się do. pobliskiego sklepu po zakupy. O tym, że Bielecka ma tyle pieniędzy, dowiedzieli się oszuści, którzy postanowili sobie za punkt honoru ograbienie jej. Zagrali w dość na oko ponętną grę - na zgubne.

Jeden z oszustów wyprzedził Katarzynę Bielecką i szedł tuż przed nią, gubiąc portfel z pieniędzmi. Bielecka, nie przeczuwając podstępu, podniosła ów nieszczęsny portfel, gdy w tej chwili nadszedł drugi oszust i zaproponował podział znalezionych pieniędzy. Pieniądz kusi - i Bielecką skusił też. Weszła więc z nieznajomym do najbliższej bramy. W chwili, kiedy zaczęto przeliczać pieniądze, nadszedł trzeci oszust, robiąc sztuczny spór, że Bielecka już ukradła część pieniędzy ze znalezionego portfela.

Zaczęły się krzyki, niedowierzania, przeliczania własnych pieniędzy (zwłaszcza Bieleckiej).

Aż w końcu nadszedł ten, który niby zgubił pieniądze na ulicy i - o zgrozo - poznawszy swój portfel zabrał wszystkie pieniądze, wymyślając na nieuczciwość ludzką”.

Dwaj oszuści zniknęli. Wystraszona wieśniaczka została w bramie z trzecim, który groził, że do złodziejki wezwie policjantów. Bielecka rozpłakała się. Wtedy trzeci oszust też uciekł – z własnym portfelem i wszystkimi pieniędzmi „przekręconej” wieśniaczki.

30 gr za wejście na peron

Tematem niezliczonych sporów w przedwojennych Pabianicach było wprowadzenie opłat za… czekanie na przyjazd pociągu. W sierpniu 1934 roku dziennik „Echo” doniósł: „Na dworcu kolejowym przeprowadzona została innowacja. Mianowicie zamknięto zupełnie dla publiczności wolne wejścia na perony, zagradzając dotychczasowe przejścia boczne, oraz zamykając jedne z drzwi wejściowych do budynku. Podróżni, po wykutemu biletu, skierowywani są przez przejście z poczekalni trzeciej klasy na teren peronowy. W związku z tym wprowadzone zostały bilety peronowe dla publiczności. Bilet peronowy kosztuje 30 groszy od osoby”.

Przed wojną za 30 gr można było kupić bochenek chleba albo 6 kg ziemniaków. Nic dziwnego, że na opłaty peronowe wielu pabianiczan reagowało oburzeniem. Sprawą tą zajęli się radni miejscy, lecz nic nie wskórali. Do wybuchu wojny „peronówki” obowiązywały.

Wyhamować taksówkarzy!

Taksówki jeżdżą zbyt prędko! – w 1936 roku skarżyli się przechodnie oraz właściciele bryczek i furmanek wiozących ładunki. W następstwie szaleństw taksówkarzy spłoszone konie wywracały wozy, raniąc wozaków. Pod koła pędzących aut wpadali staruszkowie i dzieciaki. 26 sierpnia „Express Wieczorny” tak oto opisał zderzenie taksówki z bryczką: „Stach Olga, zamieszkała w Szynkielewie, gmina Górka Pabjanicka, jadąca bryczka przez ulicę Karniszewicką, w pobliżu posesji nr 11 została najechana przez taksówkę o numerze ŁD 80-300. Taksówkę prowadził szofer Jochasz Franciszek, zamieszkały przy ul. św. Rocha 5. Stach Olga odniosła ogólne obrażenia ciała. Poraniony koń wyrwał się z uprzęży i uciekł w pola”.

Narzekano też na Żydów, bezmyślnie tamujących uliczny ruch w centrum miasta.

Dziennik „Orędownik” pisał: „Trzej Żydzi: Herszkowicz Nusen (ulica Szewska 3), Lewkowicz Naftal, (ul. Piotra Skargi 5) i Birnbaum Szymon (ul. Majdany 18), zapominając widocznie, że ulice nie są tylko dla nich, ale dla ogólnego ruchu - ustawili się na ulicy i szwargocąc między sobą, tamowali ruch tak długo, aż przybył policjant który spisał odpowiedni protokół”.

Gazeta wzywała, by zakazać Żydom wynajmowania nieletnich chłopców do ciągnięcia ciężkich wózków z zaopatrzeniem dla sklepów. „Zwabiani przez Żydów do ciągnienia młodzieńcy chrześcijańscy są przeważnie jeszcze słabi, nierozwinięci, skłonni na łatwe nadwerężenie się przez takie ciężary” – donosiła prasa. „Rodzice powinni nie pozwalać na to, a policja powinna pociągnąć do odpowiedzialności Żydów eksploatujących za parę groszy młodocianych chłopców”.

Gdzie czyhali rozbójnicy

Dwa lata przed wybuchem wojny strach było chodzić i jeździć szosą z Łasku do Pabianic, gdzie grasowali regularni rozbójnicy. We wrześniu 1937 roku „Orędownik” pisał: „Na ósmym kilometrze szosy Pabianice-Łask, na przejeżdżające dwie furmanki z handlarzami, napadło czterech zamaskowanych bandytów z rewolwerami w ręku. Bandyci sterroryzowali jadących i zrabowali: Kukule Janowi 160 zł, Szubertowej Zofii oraz Malinowskiemu Zygmuntowi 15 zł.

Napadnięty Kukuła wszczął krzyk o pomoc, w następstwie czego rabusie oddali do niego dwa strzały, raniąc w nogę. Powiadomiona o napadzie policja łaska i pabianicka wszczęły natychmiastowe dochodzenia i poszukiwania za sprawcami zuchwałego napadu”.

Pasmo tragedii

„Donosiliśmy już o kainowej zbrodni popełnionej przy ul. Karniszewickiej przez 18-letniego Lucjana Brodę na osobie 27-letniego brata, Leona” – w grudniu 1936 roku pisał „Orędownik”. „Jak się dowiadujemy, do zbrodni tej doszło na tle zatargu między Lucjanem Brodą a jego ojcem, w którego obronie stanął starszy syn, Leon. Między obu braćmi doszło do bójki, w czasie której Lucjan pchnął brata dwukrotnie w brzuch. Bratobójca zranił także nożem ojca, który przybiegł na pomoc starszemu synowi. Lucjana Brodę aresztowano. Tragicznie zmarły miał w styczniu 1937 roku się ożenić”.

Niedługo potem mnóstwem plotek obrosła wieść o nagłej śmierci kierownika 7-klasowej szkoły w Dłutowie, Eugeniusza Lachowicza. W grudniu 1936 roku, gdy krążyły pogłoski albo o poderznięciu gardła, albo o powieszeniu się kierownika, dziennik „Orędownik” napisał: „Wskutek postrzału w skroń Lachowicz zmarł w dniu następnym rano o godzinie siódmej, nie odzyskawszy przytomności. Osierocił dwoje dzieci z pierwszej żony, która zmarła również tragicznie”.

W centrum miasta nie było tak bezpiecznie jak dziś.

„Dokonano krwawego napadu na robotnika wracającego z pracy do domu. Ranny dogorywa w szpitalu” – relacjonował „Express Wieczorny”. Według gazety 30-letni Władysław Sobczak, zamieszkały przy ul. Moniuszki 30, został znaleziony w kałuży krwi na ul. Kilińskiego. W stanie beznadziejnym przeniesiono go do szpitala.

Nocą policjanci schwytali sprawców zbrodni. „To dwaj znani w Pabjanicach awanturnicy i nożownicy: 50-letni Franciszek Kinar (ulica Moniuszki 41) i jego syn, 24-letni Władysław” – podała prasa. „Starszy Kinar był teściem napadniętego Sobczaka. Pomiędzy teściem i zięciem panowały od dłuższego czasu niesnaski”.

Kolejne morderstwo opisał dziennik „Echo”: „W sobotę o godzinie 5.30 właściciel restauracji, Ryszard Lorenc, lat 47, zamieszkały przy ul. Kościelnej 17, w stanie nietrzeźwym i w następstwie sprzeczki w lokalu własnym zadał nożem rzeźnickim pchnięcie żonie swej 42-letniej. Cios wymierzony był poniżej pachwiny. Nieprzytomna padła raniona. Wyniesiona do mieszkania prywatnego, zmarła nie odzyskawszy przytomności. Lorenca zatrzymano w areszcie. Zwłoki zmarłej odstawiono do kostnicy”.

Ludzie, myjcie się!

Coraz większym problemem w Pabianicach był niski poziom higieny osobistej mieszkańców. W połowie czerwca 1938 roku, gdy rozpoczynały się upały, dziennik „Echo” pisał: „Wśród czynników rządowych wysunięty został projekt wydania specjalnej ustawy o przymusowych kąpielach, w myśl której wszystkie gminy samorządowe byłyby zmuszone do budowania dużych kąpielisk dla ludności miast. W myśl projektu wszyscy mieszkańcy miast zmuszeni, byliby pod rygorem karnym kapać się stale w ściśle określonych terminach.

Ustawa ta miałaby na celu podniesienie zdrowotności i higieny ludności miejskiej, wśród której szerzą się w zastraszający wprost sposób wszelkiego rodzaju choroby zakaźne i epidemie. Czy ustawa ta ujrzy światło dzienne, na razie nie wiadomo.

Tymczasem ludzie chcą się kąpać, lecz nie mają gdzie i paradoksem byłoby karać ich za to. Wprawdzie od szeregu lat buduje się Łaźnię Miejską, jednak do jej wykończenia i oddania do użytku publicznego czekać trzeba będzie długie lata przy obecnym systemie budowy. Dobroczynne lato pozwala na kontynuowanie kąpieli w stawach i rzekach, natomiast w porze zimowej sprawa kąpieli w Pabjanicach przedstawia sie wprost fatalnie.

Brak ten obecnie wypełnia, poza kąpieliskami fabrycznymi, jedyna łaźnia prywatna Jana Czerkaskiego przy ul. Lipowej 1, gdzie za opłatą korzystać można z wanny i natrysku. Łaźnia ta jednak - jak nas poinformowano - wegetuje i czynna jest tylko 3 dni w tygodniu.

O ile wyjdzie polecenie przymusowych kąpieli, kąpiele te muszą być bezpłatne, a to może być tylko realne tylko w kąpieliskach miejskich. Społeczeństwo czeka przeto na Łaźnię Miejską i domaga się jej uruchomienia”.