Stara kotłownia pabianickich Zakładów Mięsnych ledwie zipała. Trzy mocno zużyte kotły węglowe pracowały non stop, w każdej chwili grożąc awarią, a nawet wybuchem. „Rozsypanie” się kotłów skutkowałoby wstrzymaniem procesów produkcji wędlin, do których potrzebna jest gorąca woda i para. Dla klientów sklepów, którzy w długich kolejkach po kiełbasę serdelową albo pęto kaszanki sterczeli nierzadko 3-4 godziny, brak dostaw wędlin byłby klęską żywiołową. Tymczasem władze kraju nie chciały słyszeć o budowaniu albo choćby remontowaniu kotłowni w Zakładach Mięsnych. Powód? Brak złotówek na prace budowlane oraz dolarów na solidne kotły z zagranicy. Ministerstwo naciskało natomiast na zwiększenie produkcji salcesonu, pasztetowej, konserw i wędlin. W „rzeźni” przy ul. Żwirki i Wigury zaczynało brakować ciepła.
- Szukaliśmy prostego i taniego rozwiązania tego problemu – wspominał inżynier Tadeusz Nowicki, ówczesny dyrektor techniczny Zakładów Mięsnych. – W jakiejś gazecie przeczytaliśmy, że w Zamościu pod gołym niebem stał i dymił stary parowóz połączony rurą z pobliskim budynkiem. Palacze wrzucali węgiel pod kocioł w parowozie, ogrzewając cały zakład. Pojechaliśmy tam, by zobaczyć, czy ma to sens.
Zamojski pomysł był doskonały! Wysłużony parowóz, pamiętający czasy drugiej wojny światowej, świetnie się sprawdzał w roli tymczasowej kotłowni. Obsługiwało go trzech zwykłych palaczy (bez maszynisty) – przez całą dobę. Poczciwa „ciuchcia” była bezawaryjna.
Po powrocie do Pabianic dyrektor Tadeusz Nowicki natychmiast zabrał się za szukanie parowozu niepotrzebnego Polskim Kolejom Państwowym. W Koluszkach nie mieli, w Karsznicach – też. Lokomotywa znalazła się dopiero w Skierniewicach. Tamtejsi kolejarze byli w posiadaniu świeżo wyremontowanego 30-letniego parowozu, który podczas próbnej jazdy wykoleił się i przeszorował po betonowych podkładach torowiska, mocno uszkadzając podwozie. Po długich negocjacjach Lokomotywownia PKP Skierniewice zgodziła się sprzedać parowóz do Pabianic – ale bez kół. Wszystkie koła przydały się kolejarzom do innych remontowanych „ciuchci”.
- Pamiętam, że to był niemiecki parowóz TY2 wyprodukowany podczas wojny w Mannheim - opowiadał dyrektor Tadeusz Nowicki. – Miał komplet tabliczek znamionowych z nazwą producenta.
„Zdobyczna” lokomotywa
TY2 nazywano „niemiecką lokomotywą wojenną”. Opalana lepszym gatunkiem węgla mogła ciągnąć składy towarowe o masie 620 ton z szybkością 80 km na godzinę. Zadaniem tej taniej w produkcji i niezawodnej lokomotywy miało być obsługiwanie szlaków kolejowych na terenach zdobytych przez Trzecią Rzeszę. Po klęsce Niemiec 1206 parowozów TY2 rozpoczęło pracę dla Polski - w PKP.
Do Pabianic „bezkołowa” lokomotywa TY2 przyjechała na długich niskopodwoziowych przyczepach ciężarówek, tzw. lorach. Transport potężnej „ciuchci” był nie lada wyzwaniem techniczno-organizacyjnym. Sam kocioł parowozu ważył aż 32 tony. Wieziono go ze Skierniewic (prawie 100 km) w żółwim tempie, wstrzymując ruch na drogach.
W końcu lokomotywa dotarła na ulicę Żwirki i Wigury, gdzie już czekała solidna podmurówka i równie solidne stalowe podpory pod ciężki kocioł. Ruszt – jak to w parowozie – był przelotowy, popiół spadał pod palenisko. Gdyby lokomotywa jechała, popiół sypałby się na torowisko. Ale parowóz stał na betonie. Trzeba więc było znaleźć sposób usuwania popiołu spod nieruchomego rusztu. Inżynierowie znowu ruszyli głowami.
- W pobliskiej fabryce maszyn drogowych MADRO przy ulicy Partyzanckiej po znajomości sprzedali nam produkowaną przez nich rozcierarkę do asfaltu układanego na drogach – opowiadał inżynier Nowicki. - Z tej rozcierarki zrobiliśmy kubełkowy transporter popiołu, odbierający popiół z naszej lokomotywy.
Nie był to koniec problemów. Pod kotłem parowozu dawało się palić wyłącznie kęsami, czyli grubym węglem. Na kolei to normalne.
- A skąd mieliśmy wziąć kęsy, skoro do starej kotłowni Zakładów Mięsnych dostawaliśmy tylko państwowy przydział lichego miału? – pyta inżynier Nowicki. – Trzeba było mocno się gimnastykować, by znaleźć kogoś, kto zechce wymienić kęsy na mniej wartościowy miał. Ale znaleźliśmy.
Palacze bez mundurów
Odtąd palacze w Zakładach Mięsnych mieli robotę niczym maszyniści Polskich Kolei Państwowych. Z tą różnicą, że nie ubierali kolejarskich mundurów i nie dostawali dodatków do pensji za rozłąkę z rodziną, bo ich lokomotywa nie przemierzyła nawet pół metra żelaznego szlaku.
Walka o ciepło dla „rzeźni” toczyła się całymi dekadami.
Pod koniec lat 70. zeszłego wieku, gdy stratedzy partii rządzącej Polską wymyślili WOG-i (Wielkie Organizacje Gospodarcze), pabianickie Zakłady Mięsne, Tkaniny Techniczne i Zakłady Przemysłu Odzieżowego Pabia miały być połączone wspólnym ciepłociągiem. Centralną kotłownię dla trzech dużych przedsiębiorstw budowano w Tkaninach Technicznych.
- My nie chcieliśmy ciepła z Tkanin Technicznych, bo niosłoby to zbyt duże ryzyko dla nas – wyjaśniał Joachim Nowak, długoletni dyrektor i prezes Zakładów Mięsnych Pamso. - Gdyby nastała mroźna zima, Tkaniny Techniczne zadbałyby przede wszystkim o ciepło dla siebie. To oczywiste. Na dodatek musielibyśmy przekazywać im nasz przydział węgla.
Władze długo namawiały Zakłady Mięsne do budowania wspólnego ciepłociągu. Daremnie.
- Byliśmy nieprzejednani, bo musieliśmy zapewnić sobie bezpieczeństwo procesów technologicznych wędlin – dodał prezes Nowak.
Komentarze do artykułu: Jak ciuchcia uratowała kiełbasę HISTORIA
Ten artykuł ma wyłączoną opcję komentarzy