„Pabianice toną w alkoholu!” – w 1959 roku grzmiał pabianicki tygodnik. Dziennikarze wytaczali argumenty - szokujące liczby. Wynikało z nich, że w 1958 roku mieszkańcy Pabianic wypili prawie 371 tysięcy litrów spirytusu i wódki! Przeliczając to na naczynia domowe, rocznie wychylili aż 37.080 wiader alkoholu. „Na przelew” poszło 41 milionów złotych. Plaga pijaństwa nie ominęła nikogo – wódką zaprawiały się też kobiety, zwłaszcza te w wieku 16-30 lat. Miesięczne spożycie czystego alkoholu na jednego mieszkańca (nie wyłączając niemowląt) wynosiło wtedy 0,67 litra.

A przecież kilka lat wcześniej (w 1954 roku) w Pabianicach triumfalnie otworzyła swe podwoje przychodnia przeciwalkoholowa.

Jej personel w składzie: psychiatra i psychotechnik, miał poradzić sobie z armią pijaków. „Ambicją założycieli przychodni stało się objęcie zasięgiem środowisk młodzieżowych i ojców rodzin” – pisano w ówczesnej prasie. Leczenie pijaka w przychodni trwało przeciętnie rok. Specjaliści od odwyku obiecywali, że tyle wystarczy, by pacjent już nigdy nie sięgnął po kieliszek.

Przymusowe leczenie

Choć przychodnia działała na zasadach dobrowolności i jawności, w ciężkich przypadkach stosowano leczenie przymusowe. Alkoholików, którym od ciągłego picia „pomerdało się” w głowach, zamykano w zakładach psychiatrycznych. W 1958 roku do „wariatkowa” wysłano ośmiu mężczyzn i dwie kobiety.
Po pierwszym roku działalności przychodnia miała 202 zarejestrowanych nałogowych pijaków. Byli to głównie panowie po kilku klasach podstawówki lub z wykształceniem zawodowym. Przedstawiciele inteligencji pracującej stanowili tylko 2 proc. pacjentów.

Alkoholików niepoprawnych, czyli bez szans na wyleczenie z nałogu, było 30. A wyleczonych (po pełnej kuracji odwykowej) - 20. Najlepsze wyniki uzyskiwano w grupie leczącej się młodzieży. U osób starszych, zwłaszcza tych między 50. a 70. rokiem życia, efekty kuracji były raczej mizerne.

Pabianicka przychodnia borykała się z wieloma bolączkami. W pierwszym rzędzie narzekała na brak należytej łączności z zakładami pracy, radami robotniczymi i radami zakładowymi. Dlaczego? Bo nikt nie chciał „kablować” pijących kumpli. A może pili wszyscy? Jedynie w sporadycznych przypadkach kierownicy i dyrektorzy donosili na pracowników pijących bez opamiętania.
Na domiar złego nikt w fabryce nie wykazywał zainteresowania leczonymi alkoholikami. Jaki był tego wynik? Wysyłane przez przychodnię wezwania, by alkoholik stawił się na kontrolę, trafiały do śmieci. Wtedy do domu pijaka wkraczali funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej. Ich zadaniem było doprowadzenie krnąbrnego pacjenta do przychodni. Z tego środka przymusu przychodnia korzystała bardzo często.
Przychodnia prowadziła też pogadanki profilaktyczne, rozrzucała w fabrykach broszury i wieszała plakaty antyalkoholowe. Przekonywała w nich pijaków, że świat bez wódki (zwłaszcza świat socjalistyczny) jest piękniejszy i milszy dla rodziny. Plakaty i broszury wybornie nadawały się do zawijania w nie flaszek wódki.

Bat na alkoholików

W maju 1958 roku władze zapijaczonego miasta powołały w Pabianicach Społeczny Komitet Przeciwalkoholowy. Budził on skrajne emocje – od zachwytu po kpiny. Komitet nie przetrwał długo.
Było tak tragicznie, że problemem nałogowo pijących Polaków zajął się Marian Rybicki - minister sprawiedliwości. Na początku 1959 roku zaostrzył on kary dla opojów. Nowe przepisy wprowadzały całkowity zakaz sprzedawania napojów zawierających powyżej 4,5 procenta alkoholu. Wyznaczały też dni, kiedy to na terenie całego kraju miał obowiązywać całkowity zakaz sprzedaży wódki, wina i piwa.
Nałogowi alkoholicy mieli odtąd być leczeni w zakładach otwartych i zamkniętych. A ten, kto po pijanemu popełni przestępstwo, miał dostać karę surowszą niż bandyta trzeźwy.
Padła też propozycja wprowadzenia obowiązku trzeźwości zawodowej. Ta wywołała istną panikę. Karani mieli być alkoholicy na kierowniczych stanowiskach – dyrektorzy zakładów, szkół, fabryk. Ale odstąpiono od niej. Bo niby skąd mieliby być przywożeni trzeźwi dyrektorzy?
 

Na podstawie archiwalnych wydań Życia Pabianic