Urodził się 9 października 1955 roku w Pabianicach, ale wychował w Dłutowie. Rodzinny dom Sujków stoi przy szosie Pabianice -  Bełchatów. Mały Krzyś, jeśli chciał uprawiać sport w Dłutowie, był skazany na… futbol.

- Tutaj był tylko LZS. Byłem drobnej postury, a warunki fizyczne w piłce nożnej odgrywały bardzo dużą rolę – wspomina pan Krzysztof. – Codziennie pod moim domem przejeżdżali kolarze Pawlikowiczanki. Nie było wtedy tylu dobrych dróg, a szosa w kierunku Bełchatowa była jedyną asfaltową w Dłutowie.

Kolarze jechali więc przez Dłutów, skręcali w Wadlewie albo w kierunku Piotrkowa, albo  Łasku. Ewentualnie dalej, w miejscowości Kącik zmierzali w kierunku Widawy.

- Siadałem na rowie i czekałem kiedy będą jechać. Podobały mi się ich rowery, szum kół – mówi. – Zapragnąłem, żeby spróbować kolarstwa.

Inwestycja w przyszłość

Gdy przeniósł się do Technikum Mechanizacji Rolnictwa w Zelowie, kopał piłkę w miejscowym Włókniarzu. W jednym roczniku grał z Krzysztofem Surlitem, legendarnym pomocnikiem Widzewa Łódź, słynącym z nieziemskiej siły strzału.

- Surlit później stał się zawodnikiem silniejszym fizycznie. W juniorach był wzorcem jeżeli chodzi o technikę – zaznacza Sujka. – Nie mogłem się napatrzyć na to, co Surlit robi z piłką. W technikum już zacząłem jeździć rowerem, futbol zszedł na dalszy plan.

Nastoletni Krzysiek pojechał do Pawlikowic, by zapisać się do klubu i zostać jednym z tych kolarzy, którzy codziennie śmigali za jego płotem. W Pawlikowiczance stwierdzili, że go przyjmą. Problem był taki, że… nie miał roweru.

- Wróciłem do domu i powiedziałem o wszystkim mamie. Wzięła pożyczkę i za 1.500 złotych kupiła mi czeskiego niebieskiego favorita. Długo na nim nie pojeździłem – śmieje się. – Pojechałem na jeden, drugi wyścig i trenerzy dostrzegli, że doskonale daje sobie radę. Dostałem rower wyczynowy z Pawlikowiczanki.

Potem od kolarza z Bełchatowa, Józefa Kaczmarka odkupił rower waja.

- To był sprzęt z prawdziwego zdarzenia. Na nim zacząłem osiągać naprawdę świetne wyniki. W 1973 roku zaskoczyłem wszystkich na Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży w Krakowie. Uciekałem niemal od startu w wyścigu ze startu wspólnego – wspomina. – Miałem dużą przewagę, ale zabrakło mi doświadczenia. Doścignęło mnie dwóch zawodników i ograli mnie na finiszu. Zdobyłem brąz.

Poszedł do Społem Łódź, klubu który stawiał na niszowe dyscypliny sportu. Byli tam koszykarze, łucznicy, strzelcy i łyżwiarze figurowi. Kolarze trenowali na torze w Parku Helenów. Wtedy sportowcy byli zatrudniani w zakładach, ale do pracy przychodzili tylko podpisać listę obecności. Pan Krzysztof był zatrudniony w sklepach „Społem”. O zdolnego kolarza szybko upomniało się wojsko.

- Dwa lata jeździłem w Orle Łódź. Mieliśmy mocną sekcję kolarską, wywalczyliśmy nawet tytuł mistrza Polski w wyścigu na cztery kilometry – przyznaje. – W wojsku byłem tylko na okresie unitarnym, trzy miesiące. Tuż po przysiędze wyjechałem, bo trzeba było przygotować się do igrzysk w Montrealu. Byłem oddelegowany do reprezentacji Polski.

Klon na pamiątkę

W 1976 roku reprezentacja Polski kolarzy torowych z Sujką w składzie walczyła w ćwierćfinale igrzysk z Brytyjczykami. Przegrali minimalnie awans do półfinału.

- Nie mieliśmy doświadczenia. U nas kolarstwo torowe było w powijakach, brakowało infrastruktury. Trenowaliśmy na betonowych torach, a w Kanadzie jechaliśmy na torze drewnianym – opowiada. – To zadecydowało, że nie zdobyliśmy medalu. A taka szansa już się nie powtórzyła. Fizycznie byliśmy lepsi od innych ekip.

Przyjechał do Polski bez olimpijskiego medalu, ale pamiątkę po występie w Montrealu ma do dzisiaj.

- Każdy uczestnik olimpiady wyjeżdżający do domu na płycie lotniska otrzymywał sadzonkę klonu na pamiątkę. Po przylocie wróciłem szybko do domu. W bagażu podręcznym zauważyłem pudełeczko z klonem. Posadziłem go naprędce na rabatce kwiatów przy płocie – opowiada. – Podlałem i poprosiłem mamę, by go doglądała, bo ja jechałem na wyścig do Szwajcarii. Drzewko się przyjęło i urosło. Z ówczesnej ekipy olimpijskiej tego klonu chyba nie ma nikt. Sportowcy albo zapomnieli go wsadzić, albo się nie przyjął. W Dłutowie rośnie chyba jedyny klon olimpijski z Montrealu.

Klon kanadyjski najpiękniejszy jest jesienią, gdy się wybarwia. Mieszkańcy Dłutowa robią zdjęcia kolorowego drzewa.

- Nie ma chyba osoby, która nie przechodziłaby obok i nie wyjęła telefonu – puszcza oko pan Krzysztof.

Rok po Montrealu wyjechał na torowe mistrzostwa świata do Caracas w Wenezueli. Potem zamienił tor na szosę.

- Nie miałem z tym problemu. Wytrzymałość ćwiczyłem na szosie. Na torze nie widziałem już perspektyw, bo świat nam zaczął odjeżdżać sprzętowo, a Polska została w miejscu – twierdzi.

Srebro między Szwajcarami

26 sierpnia 1978 roku odniósł swój największy sukces w karierze – zdobył tytuł wicemistrza świata amatorów w Niemczech.

Zawody rozegrano na… torze samochodowym Nürburgring. Trasa biegnie wokół średniowiecznego zamku i miejscowości Nürburg. Ze względu na dużą ilość zakrętów została nazwana „zielonym piekłem”.

- Pokonać ten tor samochodem to jest wyczyn, a co dopiero rowerem. Jeden podjazd ma trzy i pół kilometra, a inny podjazd, kilometrowy, jest tak „sztywny”, że nóg człowiek nie czuje – mówi. – Na finałowej szerokiej prostej hula wiatr, często zmieniając kierunek. Nie było się gdzie schować w peletonie.

O medalach zadecydowała końcówka wyścigu. Na dwa kilometry przed metą zaatakował smukły rudzielec z Holandii, Roy. Ale kolarze zlikwidowali tę ucieczkę. Na 300 metrów przed metą do przodu ruszył kwartet: Sujka oraz trzech Szwajcarów: Glibert Glaus, Stefan Mutter i Richard Trinkler. Wygrał Glaus, Sujka był drugi, trzeci Mutter.

- Glaus był na dopingu. Polskie władze kolarskie zignorowały ten fakt. Nie dopilnowały tematu, nie złożyły protestu. Gdyby się tak stało, może miałbym tytuł mistrza świata? – zastanawia się kolarz. – Kiedyś spotkałem się z Glausem. Poklepał mnie po plecach i powiedział, że to mi należy się złoto.

Potem zajął 5. miejsce w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski za 1978 rok. Dostał ponad 305 tysięcy punktów. Wyprzedził m.in. Wojciecha Fibaka, Irenę Szewińską, Zbigniewa Bońka i Kazimierza Deynę.

Plebiscyt wygrał mistrz świata w biegach narciarskich, Józef Łuszczek, z którym Sujka się przyjaźnił.

Obstawa w Szczecinie

Swoją obecność w światowej czołówce zaznaczył także w legendarnym Wyścigu Pokoju, w którym pięciokrotnie wygrywał etapy.

Najbardziej pamiętny był triumf w 1979 roku na Wałach Chrobrego w Szczecinie.

Wyprzedził na finiszu Aleksandra Awierina z ZSRR.

- Jechaliśmy na poniemieckim bruku. Wygrałem wyścig, ale gdyby nie milicjanci, którzy ochraniali mnie ze wszystkich stron, rozentuzjazmowany tłum chyba by mnie rozerwał. Każdy chciał mnie dotknąć, to była niewyobrażalna radość – wspomina. – W 1979 roku jechałem w tym wyścigu przez Dłutów, koło rodzinnego domu. Taki wyścig z niepowtarzalną atmosferą już nie wróci, ludzie biegali do radioodbiorników, by wysłuchać meldunku Bogdana Tuszyńskiego, tłumy stały wzdłuż trasy.

W 1980 roku zaliczył swoje drugie igrzyska olimpijskie. Olimpiadę w Moskwie zbojkotowały kraje zachodnie, które protestowały przeciwko interwencji wojsk ZSRR w Afganistanie.

- To najgorsza olimpiada jaka mogła być. Nie było pełnej konkurencji kolarzy. Smutne, wyludnione ulice, nie wiem co z tymi ludźmi zrobili – mówi po latach. – W Montrealu było pełno kibiców, robili sobie z nami zdjęcia, prosili o autografy, pozdrawiali nas.

Z Moskwy pamięta obskurne hotele, fatalne jedzenie i telewizor z pokoju, w którym pokazywano tylko sukcesy radzieckich sportowców. Sujka w wyścigu ze startu wspólnego zajął 22. lokatę.

Pomógł jednak Czesławowi Langowi zdobyć srebrny medal.

- Razem z Tadeuszem Wojtasem i z Rosjanami blokowaliśmy czoło peletonu. Organizatorzy zrobili wąską drogę, a pobocza wysypali piaskiem, z którego nie można było się wygrzebać. Z tyłu kolarze krzyczeli, żeby ich puścić, ale nie daliśmy za wygraną. Nikt nie był w stanie nas wyprzedzić. Wiedzieliśmy, że Czesiu jest z przodu i da sobie radę – wspomina.

Potem jeździł trochę w amatorskich grupach we Włoszech, dokąd ściągnął go Lang. Wygrał sporo wyścigów, ale na zawodowstwo nie przeszedł. Wrócił do Polski. Od 10 lat jest weganinem, wiedzie życie szczęśliwego emeryta. Jeździ rowerem, dziennie w okolicach Dłutowa pokonuje dystans niemal 100 kilometrów.

- Wspieram amatorów, bo teraz z nimi jeżdżę. Rower to całe moje życie. Mam duży szacunek dla ludzi, którzy pokochali kolarstwo. Staram się im pokazywać pewne rzeczy, jak należy zachowywać się na rowerze. Nic nie mówią, ale myślę, że mnie podpatrują – mówi wicemistrz świata.

Grzegorz Ziarkowski