Zamknij

„Kiduku i Matylda na końcu świata”

09:37, 12.04.2025 Aktualizacja: 10:15, 12.04.2025
Skomentuj

Adam Knop, pabianiczanin, wraz ze swoją pluszową towarzyszką podróży Matyldą, od dwóch lat wędrują po świecie. Zaczęło się od realizacji młodzieńczego marzenia, zdobycia Kilimandżaro, a potem przez Polskę, Ukrainę, Kubę, Turcję, Iran, Włochy, Armenię trafili do Ameryki Południowej

- Jeszcze za czasów studenckich zupełnie przypadkowo kupiłem książkę „Moje Kilimandżaro” – opowiada Adam. - Jakieś okienko między zajęciami. Antykwariat na Piotrkowskiej. Miała na mnie ogromny wpływ i dała motywację, by marzyć o realizacji celów wydających się z pozoru poza moim zasięgiem. Pochodzący ze Stanów Zjednoczonych autor opisał w niej swoją wyprawę na ten majestatyczny szczyt. Również i jemu idea takiej wyprawy wydawała się zupełnie abstrakcyjna. Był bezrobotnym chłopakiem bez grosza przy duszy i z nadwagą.

Nie poddał się jednak. Założył firmę sprzątającą i pomimo wielu trudności udało mu się ostatecznie zdobyć kontrakt na sprzątanie stadionów. Rozpoczął treningi, by poprawić formę. I po kilku latach dopiął swego: stanął na szczycie Kilimandżaro.

- Podróż do Afryki była wtedy absolutnie poza moim zasięgiem – opowiada pabianiczanin. – Sytuacja gospodarcza w Polsce w latach dziewięćdziesiątych nie sprzyjała takim szalonym planom i marzeniom. Zastanawiałem się raczej, czy po opłaceniu wszystkich rachunków uda się kupić buty na zimę, niż nad wyprawą do Afryki.

Z Pabianic do Szkocji

Adam jest absolwentem SP nr 17 i II LO. Studiował w Wyższej Szkole Administracji Publicznej, gdzie zdobył licencjat, a potem tytuł magistra administracji publicznej Uniwersytetu Łódzkiego. Po studiach zaczął pracować w Powiatowym Urzędzie Pracy w Pabianicach  aż do 2004 roku.

- Zawsze marzyłem o wyjeździe za granicę, więc tuż po tym, jak Polska weszła do Unii, postanowiłem wyjechać – opowiada. - Udałem się do Szkocji, w sumie nie wiedząc praktycznie nic o tym kraju. Bez znajomości, z pożyczonymi od brata pieniędzmi. Zupełnie w ciemno.

Dlaczego Szkocja?
Z powodu filmu...

- W Londynie miałem wielu znajomych, którzy obiecali pomoc na starcie, ale po obejrzeniu „Braveheart” z Melem Gibsonem uznałem, że nie mogę pracować dla Anglików, którzy tak Szkotów obijali. To była trochę taka romantyczna decyzja – dodaje z uśmiechem Adam. – Wybrałem kilt i pomalowane na niebiesko twarze.

Pierwsze dni były trudne. Trafił do hostelu, w którym na jednej sali na piętrowych łóżkach spało prawie czterdzieści osób.

- W jednej chwili życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Jeszcze wczoraj pracowałem jako kierownik w polskim urzędzie, w garniturze i krawacie, a tu zaczynałem od sprzątania  hotelowych pokoi ze szmatą w ręku – wspomina. – Sądziłem, że wrócę, gdy tylko zarobię na wymarzone mieszkanie.

Ale życie napisało inny scenariusz:

- Kolega zapowiedział kiedyś, że nie ma powrotów. Wezmę kredyt, kupię dom, dzieci pójdą do szkoły - opowiada Adam. – Strasznie się wtedy oburzyłem, bo nie wyobrażałem sobie życia i wychowania dzieci poza Polską. Ale miał rację. Zostaliśmy na stałe.

Obecnie syn ma dwadzieścia jeden lat, córka osiemnaście. Oboje studiują: Leonard jest na trzecim roku budownictwa, Inga od września zaczyna ten sam kierunek. 

– Wszyscy moi znajomi na emigracji stanęli przed tym samym dylematem. Powrót z nastoletnimi dziećmi do Polski byłby dla nich ogromną krzywdą. Choć czują się Polakami i płynnie mówią po polsku, nie znają polskiego systemu szkolnictwa. Ich dom i przyjaciele to Szkocja - uważa Adam. – Dlatego porzuciliśmy marzenia o powrocie.

Kilimandżaro – pierwsza wyprawa…

To było mocne uderzenie!

- Ja nigdy nie byłem nawet w Tatrach. Nie wspinałem się w żadnych wysokich górach. Moim dotychczasowym rekordowym osiągnięciem była bieszczadzka Tarnica, całe 1.346 metrów – opowiada pabianiczanin. – Chyba nikt nie wierzył w powodzenie tego planu. Łącznie ze mną – dodaje ze śmiechem. - Liderce wyprawy powiedziałem pierwszego dnia, że już spełniłem swoje marzenie docierając do Tanzanii. Szczyt na horyzoncie, najwyższy w Afryce i czwarty pod względem wybitności na świecie, wydawał się tak samo niedostępny jak dwadzieścia lat wcześniej.

Realizację młodzieńczego marzenia rozpoczął dwa lata temu.

- Tuż przed wyprawą znalazłem się w sklepie z artykułami harcerskimi i turystycznymi „Morowo” w Ksawerowie – opowiada Adam. - Kompletowałem resztę swojego skromnego ekwipunku i stojąc przy kasie zażartowałem, że brakuje mi już chyba tylko miśka, który stał na regale za plecami sprzedawczyni. Wniesienie go na szczyt, choć z pozoru kompletnie irracjonalne i pozbawione sensu, wydawało mi się dobrym pomysłem. I bardzo w moim stylu. Nie wiedziałem jeszcze, że tak narodzi się pomysł na wyprawy z Matyldą, misiem w harcerskim mundurze, co dla mnie, instruktora Związku Harcerstwa Polskiego, miało dodatkowy urok i smak.

Wędrówka na Kilimandżaro okazała się bardzo wymagająca:

- W Afryce byłem wraz z synem. To był jego prezent na osiemnaste urodziny, lekko przesunięty w czasie z uwagi na covid. Długie i wyczerpujące, prawie dziesięciogodzinne wędrówki, wysokość, spartańskie warunki nie okazały się największym problemem. Leonard zatruł się podczas pierwszej kolacji rybą i musiał wędrować wymiotując i z zawrotami głowy. Przed atakiem szczytowym dość mocno się przeziębił.

Niestety, specyfika tych wypraw jest taka, że poza ewakuacją śmigłowcem nie ma możliwości na pozostanie w namiocie i odpoczynek.

- Wybraliśmy polską agencję turystyczną. Inny klimat rozmów, tematy, poczucie humoru. Niesamowici ludzie, od których wiele można było się nauczyć. Duże osiągnięcia zawodowe, tytuły naukowe połączone ze skromnością i wysoką kulturą osobistą. Przebywanie w ich towarzystwie było być może ważniejsze niż sam szczyt. Choć to dość obrazoburcza opinia, szczególnie dla tak zwanych „ludzi gór”, dla mnie góry to tylko sterta kamieni. O wiele więcej daje przebywanie i obserwacja ludzi, mierzenie się z własnymi ograniczeniami, poznawanie nowych kultur.

Kilimandżaro zdobywa się nocą

Atak szczytowy na każdej wysokiej górze rozpoczyna się w środku nocy. Trzeba mieć odpowiedni zapas czasu, by pokonać około tysiąca metrów w górę i zejść bezpiecznie do bazy. Ponad dwadzieścia stopni mrozu, termosy z gorącą herbatą, energetyczne batony i w świetle latarek czołówek można ruszać na szczyt.

Nie ma żadnych trudności technicznych. Pomimo prawie sześciu tysięcy metrów wysokości zbędne są liny, raki, czekany. Bez wątpienia trudniejsze szlaki można napotkać w Bieszczadach. Tylko okrzyki tanzańskich przewodników „pole, pole – wolniej, wolniej” przypominają o wysokości. Szybkie tempo to proszenie się o omdlenia i objawy choroby wysokościowej. To nie żarty, ta pozornie prosta góra zabija według statystyk około dziecięciu osób rocznie.

Raz po raz sprowadzane są z góry osoby na granicy omdlenia lub praktycznie nieprzytomne. Jedynym ratunkiem jest jak najszybsze zejście w dół. Śmigłowce też nie próżnują, dla niektórych obóz na wysokości 4.800 m to również o wiele za wysoko i muszą znaleźć się na poziomie sawanny.

- Kiduku! Kiduku! – pokrzykują od czasu do czasu przewodnicy, nawołując bohatera dzisiejszego reportażu.

- Nie przypuszczałem, że mój ufarbowany specjalnie na tę wyprawę „łeb” wzbudzi taką wesołość wśród Tanzańczyków. Widząc moją bordową czuprynę, ochrzcili mnie swojskim „Kiduku Chekundu” – dodaje z uśmiechem pabianiczanin. - Przez jakiś czas sądziłem, że to po prostu „bordowy irokez”, ale po przegrzebaniu słowników suahili wychodzi na to, że to raczej czerwony grzebień na głowie koguta.

Tak czy inaczej „Kiduku” przylgnęło na zawsze. Tak w ich okrzykach, jak i w tytule prowadzonego przez Adama bloga na Facebooku.

- Zgodnie z opiniami miejscowych tragarzy, w takich górach nie pomaga zbyt duża masa mięśniowa. Właśnie tacy wspinacze byli sprowadzani na dół w pierwszej kolejności. Więcej mięśni to większe zapotrzebowanie na tlen – dodaje pabianiczanin. - Śmiałem się, że preferowane są raczej osoby o profilu etiopskich biegaczy długodystansowych: niscy i bardzo szczupli. Wypisz, wymaluj ja. Pomogła też bez wątpienia wytrzymałość, ale tę zdobyłem pracując od prawie dwudziestu lat jako szkocki listonosz.

Wchodząc na tak wysoki szczyt, szczególnie po raz pierwszy, trudno nie wpaść w panikę. Nie poznajemy własnych ciał. Nie jesteśmy w stanie wykonać więcej niż kilku kroków z rzędu, zdjęcie plecaka i napicie się wody wiąże się z ogromnym wysiłkiem. Mroczki przed oczami, kołatanie serca. Ostatnie 130 metrów z punktu Stella Point do szczytu po prawie płaskim terenie na koronie wulkanu zajmuje nam prawie godzinę. To już nie wędrowanie, to słanianie się na nogach, praktycznie stopa za stopą.

 - Co pamiętam ze szczytu? Brak wielkiej euforii. Może to efekt zmęczenia, ale bardziej cieszyliśmy się po dotarciu do krateru i ujrzeniu napisu Stella Point. Tam padliśmy sobie w ramiona. A szczyt wbrew naszym wyobrażeniom przywitaliśmy bez emocji, marząc już chyba o zejściu na dół.

W plecaku lądują kamyki na pamiątkę z samego Dachu Afryki. W rozmowach wspominamy polskiego podróżnika, Aleksandra Dobę, który zmarł tu dwa lata wcześniej. Nieopodal na skale zamontowana jest tablica pamiątkowa poświęcona jego pamięci.

 „Wyżej już nigdy nie wejdę”  - powiedziałem na szczycie i wtedy jeden z uczestników odpowiedział: „Dlaczego tak mówisz? Przecież wszystko jest w twojej głowie. Wejdziesz, jeśli zechcesz…” - wspomina Adam. – I od razu na myśl przyszła Aconcagua – dodaje.

Ararat i Damawand – kolosy Bliskiego Wschodu

Aconcagua to już prawie 7.000 m n.p.m. Na stronie agencji informacja, że wymagane są zaliczone minimum trzy góry powyżej 5.000 metrów. Szybka decyzja o wyjeździe na Ararat w Turcji, połączonym z irańskim Damawandem, najwyższym wulkanem Azji.

Ararat według jednej z wersji oznacza „górę bólu”. Inna wywodzi jej nazwę od Ary, bożka z epoki brązu, boga śmierci i odrodzenia.

- Tak właśnie kojarzy mi się ten szczyt – wspomina  Kiduku. – Obdarte pierwszego dnia stopy, cztery śmierci w innych ekipach z powodu zamarznięcia po załamaniu pogody i upadków z lodowca, prośba Mustafy, kurdyjskiego szefa agencji, bym nie szedł w moim stanie. Tylko żal było marzeń i jakimś cudem wdrapując się w szmacianych, rezerwowych butach do linii śniegu udało się zdobyć i tę górę. Może liczyłem, że z góry wypatrzę mityczną Arkę Noego? By doświadczyć odrodzenia, trzeba było lekko otrzeć się o śmierć, ale jak widać Ara miał mnie w swojej opiece.

Trudy wynagrodził za to Iran i Damawand. Pomimo opinii znajomych, że to niebezpieczny kraj i jeszcze gorsi ludzie, prawdą okazały się opinie innych podróżników zaczerpnięte z internetu. Nigdzie nie ma tak gościnnych ludzi, dzielących się chlebem i wodą na szlaku, wymieniających jednym tchem nazwiska polskich siatkarzy, a nawet co może wszystkich zaskoczyć, znających „Behemota” i Adama Nergala.

- Zieleń zboczy Damawandu oraz czerwień irańskich maków były niesamowitą odmianą po kamienistym Araracie. Szczerze powiedziawszy, pierwotnie tę górę chciałem odpuścić po wycisku po tureckiej części wyprawy. Ale dzięki temu nauczyłem się, że nie warto się poddawać. Nie znamy przyszłości. Scenariusze tworzone w głowie nijak mają się do rzeczywistości.

Jednak najważniejsze wspomnienie z Iranu to wcale nie szczyt, a polski cmentarz w Teheranie. Pochowano na nim 1.937 osób z łącznej liczby ponad 3.500 rodaków, którym udało się wydostać z sowieckich łagrów, a którzy zmarli z wycieńczenia i chorób. To był ostatni dzień zwieńczający wyprawę. Z trójką lekarzy z Gorzowa Wielkopolskiego w wynajętej taksówce ruszyliśmy na poszukiwanie tej nekropolii, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak niski jest poziom świadomości o tej perskiej pomocy dla Polaków. Przypadek zrządził, że znaleźliśmy się tam dokładnie 1 sierpnia o 17.00 i łącząc się myślami z Polską, uczciliśmy w tym miejscu rocznicę  Godziny „W”.

Aconcagua – Kamienny Strażnik Andów

Tak jak w przypadku Kilimandżaro, wracamy do punktu wyjścia, czyli firmy „Morowo”. Co prawda, ekwipunek był już skompletowany podczas poprzednich wypraw, ale zabrakło Matyldy! Na prośbę tanzańskich przewodników tę pierwszą im podarowałem, została w Afryce. Druga w Armenii u przewodniczki spod Araratu. Góra górą, ale bez miśka to nie byłoby to samo. Musiałem zamówić kolejną.

Pewnego dnia do Szkocji trafiło duże pudło z trzema miśkami w środku, założyłem bowiem, że i te zostawię gdzieś na szlaku. A potem pojawiła się propozycja ze strony firmy „Morowo” stworzenia logo, koszulek i banerów na potrzeby bloga i strony.

 - Prace trwały prawie dwa miesiące. Wszystkie materiały trafiły do mnie po wielu perypetiach na dzień przed wylotem do Ameryki. Jednak to, co najbardziej mnie zaszokowało to fakt, że ostatecznie firma „Morowo” wszystkie te materiały podarowała mi w formie świątecznego prezentu! To niesamowicie pozytywni ludzie i miałem niesamowitą frajdę, fotografując Matyldę w koszulce z nazwą ich firmy. Ale to nie koniec. W ubiegłym tygodniu otrzymałem nieodpłatnie kolejne trzy misie, które muszą trafić pod strzechy na końcu świata!

Wyprawa do Ameryki to bez wątpienia wyprawa życia. Miała trwać około trzech tygodni, ale ostatecznie zajęła 37 dni.

- Uznałem, że skoro będę już tak daleko i mam mnóstwo zaległego urlopu do wykorzystania, to grzechem byłoby nie marzyć  i nie skorzystać. I tak dodawałem do planu kolejne punkty: Patagonię, Wyspę Wielkanocną, Machu Picchu, Cusco i Rio de Janeiro – wyjaśnia.

Szczególnie fascynujący okazał się dla Adama świat Inków. W latach dziewięćdziesiątych był członkiem pabianickich drużyn: 78. PDH „Na-pięcie” i 97. PDH „Piorun”. Z tą drugą wyjechał w 1998 roku do Mrzeżyna, pełniąc funkcję komendanta jednego z podobozów. Jego tematyką byli właśnie Inkowie.

- Zawsze marzyło mi się prawdziwe ponczo i kapelusz. Zdjęcia w stylu Clinta Eastwooda. Pomimo 48 lat na karku, moje „wewnętrzne dziecko” ma ochotę nadal bawić się w piratów, Indian, himalaistów i przemierzać odległe stepy na wielbłądzie. Wizyta w Peru bez wątpienia oczarowała mnie najbardziej. Świat wierzeń, Wirakoczy, boskiej triady rządzącej Niebem, Ziemią i Podziemiami, czyli Kondorem, Pumą i Wężem niesamowicie pobudzały wyobraźnię.

- Od niedawna zacząłem podróżować nieco bez planu, na żywioł. Dużo rzeczy dzieje się spontanicznie. Nie sądziłem, że odwiedzę brazylijskie fawele i natknę się w ich zaułkach na członków gangu uzbrojonych w karabiny, choć uprzedzam, że o bezpieczeństwo dbam i była to wycieczka pod opieką miejscowych przewodników.

Niektóre plany nie wypalają pomimo dużych wysiłków, ale staram się widzieć w tym szanse na inne możliwości. Tak było ze skokiem na paralotni w argentyńskiej Mendozie. Chciałem przełamać swój lęk wysokości, ale nie wyszło z uwagi na nagłą zmianę pogody, choć byłem już praktycznie w uprzęży. Jednak tylko dzięki temu wpadłem na pomysł, by wykonać lot lotnią w Rio de Janeiro. Jedne drzwi otwierają drugie…

 

Lokalizacja: Aconcagua, Argentyna
Czas operacyjny: 13:30, 20 stycznia 2025
Wysokość: 6691 m

Do szczytu najwyższej góry Andów, Aconcagui, należącej do Korony Gór Ziemi, jeszcze trzysta metrów. Nogi zapadają się w miękkim śniegu prawie do kolan.  Rozrzedzone na tej wysokości powietrze nie pozwala na zrobienie więcej niż dwóch kroków z rzędu. Przystajemy co chwilę, by wyregulować oddech. Plecaki, choć zawierają tylko wodę i prowiant, ciążą niemiłosiernie. Przy jednym z nich, co intryguje innych wspinaczy, przytroczony pluszowy miś. Po kilkunastu dniach wędrówki, wyjściach i noclegach aklimatyzacyjnych powyżej granicy pięciu tysięcy metrów i odczuwalnych temperaturach spadających nocą poniżej czterdziestu stopni Celsjusza, od celu dzieli nas zaledwie godzina marszu.  Przez głowę przebiega myśl: „Jak ja się tu właściwie znalazłem?”

 

Atak szczytowy
Lokalizacja: Aconcagua, Argentyna
Czas operacyjny: 14:30, 20 stycznia 2025Wysokość: 6990 m

Przede mną kilka sporych głazów do pokonania. Nie wiem czy dam radę. Z naszej piętnastoosobowej grupy pod szczytem zameldowało się dziewięć osób. Trzech chłopaków jest na granicy wytrzymałości, chcą zawrócić. Zauważam jednak, że coś się dzieje. Jakimś cudem troje argentyńskich przewodników znalazło się nagle na początku grupy. Zatrzymują nas z uśmiechem. Na chwilę ściągają gogle i chustki chroniące twarz.

- Gratulacje! Właśnie zdobyłeś Aconcaguę! – mówią ściskając nasze dłonie. Opieram się rękami o skały, jeszcze kilka kroków i dostrzegam niewielki krzyż w kolorowych wstążkach powiewających na wietrze.

Niektórzy z nas nie mają siły się cieszyć. Pytają czy mogą schodzić. Jeszcze nie wiedzą, że przy pierwszym postoju zupełnie opadną z sił i praktycznie zasną w śniegu.  Przeżyją i dadzą radę zejść tylko dzięki deksametazonowi, który podadzą im przewodnicy. Śmigłowce odmówią przelotu, bo nie było jeszcze objawów obrzęku mózgu i płuc. Tydzień później w tym samym miejscu umrze profesor Arkadiusz Wuderski. Zasłabnie, a śmigłowce nie dolecą na czas. Z jego grupą miniemy się i porozmawiamy za dwa dni  w obozie Confluenzia na wysokości 3300  m.

Zupełnie inaczej niż na Kilimandżaro tutaj czuję chwilę euforii. Sesja zdjęciowa z Matyldą i towarzyszami wędrówki. Obok mnie widzę Kamila, który tak jak ja przed dwoma laty, wszedł na górę ze swoim tatą. I robimy to, co obiecaliśmy sobie podczas wieczornych rozmów w namiotach przy herbacie. Śpiewamy piosenkę Grubsona myślami biegnąc do naszych bliskich: rodziny, przyjaciół, także tych z rodzinnych Pabianic, którzy razem ze mną zdobywali ten szczyt obserwując zamieszczane posty i komentując je życząc powodzenia:

„Jestem tego pewny,
w głębi duszy o tym wiem,
że gdzieś na szczycie góry,
wszyscy razem spotkamy się…”
Po dwudziestu ośmiu latach mogę zamknąć książkę zakupioną na przecenie w jakiejś łódzkiej księgarni.  Pora napisać swoją opowieść. O Kiduku, Matyldzie i ich wyprawach. I odwadze, by móc marzyć, że kiedyś staniemy na końcu świata.

(.)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%