Zaczęło się 10 lat temu. To wtedy powstała książka. W tym roku trafiła do drukarni. Dlaczego tak długo leżała w przysłowiowej szufladzie?
- Nie miałam odwagi jej pokazać, myślałam, że jestem niewystarczająco dobra w tym, co robię, że takich książek jest na rynku sporo, a moja się po prostu nie wyda.
A jednak!
- Covid i to wszystko, co się wydarzyło i jaki wpływ miało na nasze społeczeństwo, skłoniło mnie do zmiany zdania. Zwłaszcza sytuacja dzieci, które zaczęły odwracać się i odcinać od emocji. To był moment, w którym Ciocia Wiedźma uznała, że na nią czas.
Pierwsze kroki, jakie Pani zrobiła? Jak się wchodzi na rynek wydawniczy?
- Najpierw napisałam do kilku wydawnictw, ale nie będę o tym wspominała, bo kontakty były niezbyt miłe. Po prostu stwierdzili, że dyslektyk, którym jestem, do czego się przyznałam, nie może napisać dobrej książki. Rok temu spotkałam pisarza Franciszka Piątkowskiego, który sam wydaje swoje książki. Pokazałam mu moją. Był pod wrażeniem i skierował mnie do Mateusza Rogalskiego, prezesa stowarzyszenia Samowydawcy.pl, który przedstawił mi plan działania. Rozesłałam próbki tekstów do siedmiu redaktorów i korektorów z zaznaczeniem, że jestem dyslektykiem, co niestety było widać. Zmierzyłam się z przekonaniem, że autor musi być doskonały i nie powinien popełniać błędów. Tymczasem jest mnóstwo pisarzy, autorów, którzy są dyslektykami, dysgrafami, są neurotypowi, a ich życie okołosłoneczne jest inne niż to prezentowane w książkach. Ale o tym się nie mówi.
Nie poddała się Pani…
– Czasem tekst wracał kilkakrotnie. Niestety, trudno nie być doskonałym w naszym społeczeństwie. Niektórzy z redaktorów odpisali, że nie podejmą się współpracy, bo jest za dużo pracy przy mojej książce.
Została Pani nie tylko autorką, ale i wydawcą.
– Na szczęście spotkałam na swojej drodze kilka wspaniałych kobiet. Alicja Szalska-Radomska zgodziła się być moją redaktorką. Ona kocha bajki i spodobała jej się Wiedźma. Wkrótce dołączyła do nas korektorka Jagoda Biszkont. Napisałam do znajomych, że na cito potrzebuję ilustratora. Z pięciu tylko Ewelina Oleksiak przesłała mi próbki ilustracji. Spotkałyśmy się na kawie i zaiskrzyło. Plan był taki, że będzie 10 ilustracji, ale dałam Ewelinie wolną rękę. Ostatecznie jest 60 przepięknych ilustracji. Pod nie nawet lekko zmieniałam tekst. Trzeba było dodać trochę kolorów, opisać jakąś śmieszną historię. Dałyśmy radę. Od każdej z nich otrzymałam duże wsparcie.
To już finał prac nad książką?
– Redakcja i korekta zostały zakończone. Książka ma ilustracje, jest już „połamana”. Została jeszcze korekta po składzie, którą to zajmuje się Urszula Tyrała. Dzięki temu teamowi mamy czas na promocję. Udało się. Czasami jest tak, że na naszej drodze stają ludzie, którzy mieli się tam pojawić. Dzięki nim coś, co jest do zrobienia, staje się łatwiejsze.
Porozmawiajmy o samej książce. O czym jest?
– To liczne perypetie i przygody Kolorowej Wiedźmy Margo i Inżyniera Marzeń Dziecięcych - Jakuba. Oboje na różne sposoby ratują dziecięce uśmiechy. Na całość składa się dwanaście opowiadań, a każde z nich to inna historia, poruszająca ważny temat. Mamy podróżnika w czasie i Jacka – chłopca, który jeździ na wózku inwalidzkim. Każda z postaci jest bogata w emocje i opowiada swoją historię. Jedna z nich dotyka też trudnego tematu przemijania i odchodzenia.
W tekście jest sporo zabawy słowem i groteskowych sytuacji. Sama Wiedźma to postać nietuzinkowa. Jest też rozdział o jej własnych rozterkach i zderzeniu z oczekiwaniami innych. Bo czy taka 250-letnia Wiedźma nie powinna dorosnąć, mieć dzieci i być poukładana?
Dla dzieci w jakim wieku ją Pani pisała?
– Książka ma dużo ciepełka, to taki kocyk, którym można się opatulić, czytając ją przed snem. Teoretycznie jest skierowana do dzieci, ale w praktyce to też lektura dla świadomych dorosłych. Dziecko nie zawsze wszystko zrozumie. To książka, przy której czytaniu warto coś dopowiedzieć, porozmawiać, nawiązać przy okazji więź z dzieckiem, no i z tym naszym wewnętrznym dzieckiem również. A my dorośli mamy tendencję zapominania o tym, że całkiem niedawno też byliśmy dziećmi. Popełnialiśmy błędy, kiedyś też mieliśmy bałagan w naszym pokoju czy nieodrobione lekcje. Zdarzało się, że inność powodowała, że stroniliśmy na przykład od niepełnosprawnych dzieci. Chciałam, żeby ta książka była takim momentem na refleksję i spojrzeniem, w jakim stanie są nasze emocje. Dlatego też tę książkę można przeczytać z dzieckiem od 4. roku życia, ale i swojemu wewnętrznemu dziecku, nawet mając 100 lat.
Ale 10 lat to sporo…. Pamięta Pani moment, gdy zaczęła pisać?
- To był impuls. Uczyłam się do egzaminu z chemii, którą studiowałam na Politechnice Łódzkiej. Pomyślałam, że nie muszę być idealna, nie muszę wszystkiego wykuć na blachę. Wtedy wymyśliłam postać chłopca, który znalazł niezwykłą chatkę, gdzie szyby były malinowego koloru, a firanki herbaciane, gdzie naczynia same się zmywały, a sprzęty ustawiały, były ruchome obrazki. Od tego się zaczęło.
Później za każdym razem, jak pisałam opowiadanie, coś działo się w moim życiu, a ja miałam potrzebę przelania tego na papier. Bo nie godziłam się z wieloma rzeczami, że dzieci odchodzą, że nie rozumieją, dlaczego są odsuwane od społeczeństwa, bo na przykład jeżdżą na wózku inwalidzkim. Powstawało coraz więcej opowiadań i to nie koniec. Jest coraz więcej problemów społecznych, które można ubrać w emocje i słowa, żeby dotrzeć do najmłodszych.
A życie zweryfikowało moje zawodowe plany. Długo pracowałam z dziećmi jako animator i terapeuta zajęciowy.
Dlaczego opowiada pani bajki?
- A dlaczego nie? Mamy mnóstwo powieści, fantastykę, ale bajek, które prowadzą za rękę i zmuszają do refleksji za wiele nie znam. Ja piszę z przesłaniem. Chcę dołożyć szczyptę do wzrostu społecznej świadomości i do uczulenia na to, że dziecko też ma uczucia i uczy się na wzorcach z domu, szkoły, od społeczeństwa. Moja książka to nie jest jednak remedium na problemy tego świata. Ale jak zaczniemy więcej mówić o emocjach i ważnych sprawach, możemy sporo zmienić, zwłaszcza, gdy z przesłaniem dotrzemy do najmłodszych.
Udowodniła też Pani, że warto w siebie wierzyć...
- Trzeba mieć cel i do niego dążyć. Ja musiałam go osiągnąć, choćbym miała się do niego doczołgać. Dla mnie nie ma „nie uda się, nie potrafię, nie chce mi się”. Kiedyś żyłam od poniedziałku do piątku, od pierwszego do pierwszego. Tak nie może być. Zaczęłam szukać siebie. Ta książka jest też takim poszukiwaniem, podróżą do wnętrza i ukochaniem siebie.
To musiało sporo kosztować i to nie tylko zaangażowania?
- Owszem. Pożegnałam się ze wszystkimi oszczędnościami. Koszty wydania książki są duże, ale kto nie ryzykuje, nie świętuje. Najważniejsze, że miałam i mam ogromne wsparcie w najbliższych. W bracie, który dopina moją stronę internetową. Ewelina, moja ilustratorka, zresztą cały skład redaktorski jest plastrem miodu na moje wszystkie rozterki. Nie wyobrażam sobie innej ekipy „Kolorowej Wiedźmy”.
Mam też cudowne grono patronów, którym „Kolorowa Wiedźma” się bardzo spodobała. Część z nich to psycholodzy, recenzenci. Gdy czytałam niektóre z opinii, wzruszałam się do łez. Mam też grono wspaniałych przyjaciół, dzięki którym jestem w tym miejscu.
Premiera książki „Co z czym i dlaczemu, czyli perypetie pewnej Wiedźmy” Niny Kołodziejczak jest w środę, 27 września. Autorka już 25 września (poniedziałek) zaprasza na spotkanie do Miejskiej Biblioteki Publicznej przy ul. św. Jana o godz. 17.00.
Komentarze do artykułu: „Kolorowa Wiedźma” z Pabianic
Ten artykuł ma wyłączoną opcję komentarzy