- Z dzieciństwa codziennego wciąż mam w ustach smak wody sodowej w syfonie za 2,20 złotych od Stefana Poleskiego – wspomina archeolog Marcin Lewandowski. - Była najlepsza na świecie i kręciła w nosie, jak cholera. Smakiem niecodziennym na zawsze pozostanie w moich ustach napój firmowy ze słomką, rarytas w kawiarni „Mocca”. A także kasza gryczana z tłuszczem i skwarami, wielkimi jak pontony, w barze „Słonecznym” przy XX-lecia (dziś Wyszyńskiego).

Marcin miał okazję jadać także w innych – jak wówczas mawiano – lokalach gastronomicznych.

- Kilka razy do roku w restauracji „Stylowa” połykałem barszczyk czerwony i dwa paszteciki. To było naprawdę coś! Te smaki pamiętam do dziś – opowiada. - I jeszcze smak kanoniczny z lat 1960-1970, czyli: pomidorówka, schabowy z kapustą i ziemniaki w barze „Golonka”.

Buchający wonią golonki, zasmażonej kapusty i piwa słynny bar na rogu ulic Pułaskiego i Armii Czerwonej (Zamkowej) z rozrzewnieniem wspomina także emeryt Wiesław Kaczorowski:

- Czasami tato zabierał mnie tam na obiad. Ja wcinałem z czubatego talerza, a tato stawiał przed sobą ciężki kufel piwa - opowiada. – Najbardziej smakowały mi polane tłuszczykiem kartofelki z mielonym i mizerią. O rany, jakie to było dobre! W któryś dzień tygodnia kuchnia robiła pampuchy z gulaszem, nazywane „dętymi kluchami”. Kto dziś potrafi uparować takie kluchy?Początek formularza

Wśród obiadowych smakołyków z lat 1960-1990 pabianiczanie często wymieniają: kaszankę na ciepło, czerninę, frytki ze smażalni przy Kilińskiego – po sąsiedzku z zakładem pogrzebowym, w witrynie którego stała dziecięca trumienka. A także: frytki z wątróbką i pieczarkami w kawiarni „Turkus”, zapiekanki ze smażonymi boczniakami z okienka budki przy SDH „Trzy Korony”, pieczone kurczaki ze sklepu przy Żukowa (Łaskiej) na rogu Mielczarskiego.

Stanisław Misiek – wielki miłośnik historii Pabianic, w swych wspomnieniach przywołuje kawiarnię „Staromiejską” przy placu Obrońców Stalingradu (dziś Stary Rynek). Były lata 60.

- Zapamiętałem to miejsce z dwóch powodów – opowiada. – Jako młody człowiek czyniłem tam pierwsze kawiarniane przymiarki. Prócz tego w „Staromiejskiej” tanie wino podawano w... szklankach.

W lokalu po „Staromiejskiej” dziś mieści się redakcja Życia Pabianic.

 

Nawet pyry smakowały inaczej…

Na pytanie o smaki z dzieciństwa, przedsiębiorca Włodzimierz Tokarczyk odpowiada bez cienia wątpliwości:

- Przepyszna kaszanka od Grali, wyrabiana zawsze w środę. Masarnia pana Grali była w Ksawerowie przy ulicy Wschodniej. Nigdy później nie jadałem takiej kaszanki!

Przy ulicy Cegielnianej w Ksawerowie stała świniarnia. Jej kierownikiem był tata kolegi Włodka.

- Przywożono tam przeterminowane artykuły spożywcze, by świnie je „utylizowały” – wspomina Tokarczyk. - Czego tam nie było! Czekolady z Wedla, batony, ciastka, cukierki czekoladowe… Mieliśmy do tego dostęp, bo tata kolegi pozwalał. Choć te frykasy formalnie nie nadawały się do jedzenia, pięknie pachniały i smakowały. Jacy my byliśmy szczęśliwi, pomagając świniom w utylizacji. Zwłaszcza, że nigdy nikt się nie pochorował.

W latach 60. zeszłego wieku żyło się biednie.

- Jesienią w świniarni parowano kartofle na zimę dla tuczników – opowiada Włodek. – Z potężnych parników wypadały sterty uparowanych kartofli. Jak one pachniały! A smakowały tak, że nigdy nie zapomnę…

Niemal wszyscy pabianiczanie wspominają zapach i smak chleba z dzieciństwa.

- W piątki jeździłem rowerem do piekarni Nowakowskiego przy ulicy Wolskiej 4 po gorący dwukilowy bochen nieziemsko pachnącego chleba – opowiada Piotr Chałaśkiewicz, agent ubezpieczeniowy. - Dziś bochenek z tej piekarni waży 1,2 kg, ale wciąż jest najsmaczniejszy w okolicy.

Chleb ze słynnej w mieście piekarni Nowakowskich wspomina także Hieronim Ratajski, były wiceprezydent Pabianic, prezes Towarzystwa Muzycznego im. Karola Niczego.

- Byłem wtedy nastolatkiem, mieszkałem z rodzicami w domu przy Rzgowskiej – opowiadał przed kilku laty. - Raz do roku, w święta, na pajdę tego chleba z masłem można było położyć plaster szynki domowej roboty. Moi rodzice kupowali surową szynkę z kością od gospodarzy z Woli Zaradzyńskiej. Mama ją peklowała, gotowała i wędziła. Szynka była różowiutka, soczysta, z obrąbkiem białego tłuszczyku. Wyśmienita!

 

Ach, te lody!

Lody z cukierni Malinowskiego, od Chęciów, „familijne” (trzy smaki) w tekturowym pudełku i te przywożone autem w ogromnych termosach z Dobronia to wciąż wspomnienia żywe.

- Przy ulicy Kilińskiego, naprzeciwko wylotu ulicy Moniuszki, stała biało-niebieska budka z lodami śmietankowymi w prostokątnych wafelkach. Były zapakowane w cieniutki pergaminowy papier. Cały kosztował 2,40 zł – wspomina Piotr Chałaśkiewicz. - Nie było mnie stać na całego, kupowałem więc pół loda za 1,20 zł, przekrojonego kuchennym nożem. O rany, jak on smakował!

Na długiej przerwie dzieciaki z podstawówki nr 6 im. Adama Mickiewicza biegły do „lodowej budki”, ustawiając się w ogonku. Przez osiem lat biegał także Piotrek.

- Z tamtych czasów pamiętam smaki „sodówki” z rozlewni Poleskiego, kolorowej oranżady od Malinowskiego i pierwszej po zimie sałaty od ogrodnika Habury, którego szklarnie z nowalijkami ciągnęły się pomiędzy ulicami Moniuszki i Orlą.

Smak oranżady, chałwy i pieczonego ciasta świetnie pamięta Dariusz Mordziński:

- Na rogu ulic 7 Listopada i Moniuszki był kiosk, w którym sprzedawano przepyszną oranżadę w butelkach zamykanych krachlami (porcelanowymi korkami na wygiętych w pałąki drucikach). Miała smak landrynek – opowiada. - W tym kiosku bywała także sezamowa chałwa o smaku, jakiego nigdy się nie zapomni.

Przy ulicy 7 Listopada (Świętokrzyskiej) rodzina Dariusza piekła ciasta.

- Gdy zanosiło się na święta, całą szerokością ulicy snuł się niesamowity zapach makowców i serników – opowiada.

Danuta Koralewska – wybitna koszykarka Włókniarza i uwielbiana przez uczniów nauczycielka, wspomina wodę sodową z syfonu napełnianego w wytwórni wód gazowanych na rogu ulic Armii Czerwonej i Reymonta.

- Stałam tam w długiej kolejce ludzi, którzy przynosili syfony „do nabicia”, czyli napełnienia litrem wody – opowiada. – W drodze powrotnej do domu dźwigało się te ciężkie butle, trzema palcami dłoni chwytając plastikową nasadkę.

Danuta Koralewska pamięta też smak… tranu.

- Lubiłam tran, serio! – zapewnia. - I zalewajkę ugotowaną przez dziadka Krysiaka. Nie lubiłam natomiast słodyczy, bo źle trawiłam cukry. Dlatego nie miałam próchnicy i zachowałam własne zęby.

Woda sodowa przewija się we wspomnieniach wielu pabianiczan.

- Nie można zapomnieć o sodówce z saturatora stojącego latem przy głównej ulicy Pabianic, pitej z jednej szklanki przez tysiące spragnionych ludzi – pamięta Jan Wawrzko, przedsiębiorca i prezes strażaków z Woli Zaradzyńskiej.

„Czysta” sodowa kosztowała 30 groszy, a z sokiem – złotówkę.

- Ja nigdy nie zapomnę smaku oranżady w proszku, kupowanej w papierowych torebeczkach - wspomina muzyk Marek Smuga. - Wsypywało się ten proszek prosto do ust, ślina go rozpuszczała, a po chwili nosem tryskał gejzer gazu. Doskonale pamiętam też zieloną oranżadę od Malinowskiego, w butelkach, cukierki pastylki ze sklepu „22 Lipca dawniej E. Wedel”, zwane też tabletkami. No i oczywiście lody z budki.

 

Co wspominają na obczyźnie

Od lat zadomowiony w Niemczech Mariusz Jabłoński chętnie przywołuje smaki z domu babci, mieszkającej na Dąbrowie.

- Gdy byłem pod opieką babci, miałem jak w niebie – wspomina. - Przy ulicy Zachodniej w Ksawerowie był sklepik spożywczy, w którym babcia kupowała mi na śniadanie kakaowy serek homogenizowany. Pycha! Niestety, serek ów przywozili tylko w środy. W pozostałe dni tygodnia babcia dosypywała kakao do serka śmietankowego. Też pycha!

Mariusz Jabłoński tęskni do smaku pizzy z „Gubałówki”, wypiekanej jakieś 35 lat temu.

- Była na wysokim cieście, z zielonym groszkiem i ciągnącym się serem - opowiada. – Nie zapomniałem też smaku orzechów włoskich z gwiazdkowej paczki od mikołaja, w której zawsze były pomarańcze i pierniczki „Katarzynki”.

Od 33 lat mieszkający poza Pabianicami Paweł (Paul) Candrowicz w szczeniackich czasach maszerował do szkoły ulicą Żwirki i Wigury.

- Najpierw do nosa dolatywał tam zapach słodkiej śmietany i sera z mleczarni, która wtedy pracowała po sąsiedzku z Zakładami Mięsnymi, zwanymi „rzeźnią” - opowiada. – Zza płotu „rzeźni” dobiegał pisk zabijanych świń i ryk krów, a parę kroków dalej uderzał nieprzyjemny zapach parzonego mięsa. Do dziś mam ten smród w pamięci!

Skręciwszy w ulicę Kresową, chłopak przeskakiwał z piekła do nieba. Najbliżej nieba był przy piekarni Antczaka.

- Boże, jak tam pachniało! – mówi Paweł. - To był cudowny zapach świeżutkich pączków, sernika, jabłecznika i stefanki, które po wywiezieniu z piekarni sprzedawano w cukierni Antczaka przy sądzie, naprzeciwko kościoła św. Floriana.

 

Te wigilie, te hot-dogi…

Marzenie Litman – dyrektorce Miejskiej Biblioteki Publicznej, która jest sentymentalna i kocha Pabianice, smaki dzieciństwa kojarzą się ze smakołykami szykowanymi w domu na świąteczny stół. Przy tym stole w komplecie zasiadała rodzina.

- Jestem łakomczuchem – odważnie przyznaje pani dyrektor. - Uwielbiam wigilijne śledzie, karpia, kapustę z grochem... Te potrawy w Wigilię smakują jakoś magicznie, a w inne dni nie są przecież żadnymi pysznościami. Święta to jednak magiczna pora.

Po Wigilii Marzena chowała przed bratem swoją tabliczkę czekolady z bezcennej paczki od mikołaja.

- Musiałam – tłumaczy. - Brat szybko zjadł swoją czekoladę, a później próbował skubnąć ode mnie. Gdy się ma starszego brata i siostrę, dziecko szybciej uczy się życia.

Jeszcze inne smaki i zapachy przywołuje menedżer Jarosław Cichosz – były wiceprezydent Pabianic:

- Moje smaki pochodzą z rejonu Szkoły Podstawowej nr 14, do której chodziłem, a także z dworca kolejowego - opowiada. - To niezapomniane obiady w barze „Pierożek”, jednym z niewielu, który przetrwał. Mile wspominam kawiarnię „Murzynek”, choć nie pamiętam, co tam kupowałem. Jednak najmocniej wrył mi się w pamięć smak frytek z papierowego rożka, smażonych w barze na ryneczku. Także tam ostatni raz jadłem hot-doga z pieczarkowym nadzieniem.

We wspomnieniach pabianiczan sprzed kilkudziesięciu lat pojawia się również smak bułgarskiego arbuza z warzywniaka przy ulicy Suwary (Szarych Szeregów), serka widzewskiego z mleczarni przy Partyzanckiej, preparowanego ryżu w pękatych foliowych woreczkach, „czarnych perełek” (drobniutkich cukierków w okrągłym plastikowym pudełku z dziurką na boku), surowego barszczu za 50 gr „od babki” z sąsiedztwa oraz salcesonu i pasztetowej z Dobronia.

A Wam, z jakimi smakami kojarzą się Pabianice? Podzielcie się swoimi wspomnieniami pisząc do nas na: redakcja@zyciepabianic.pl