Z erotycznej mapy naszego miasta zniknęły duże agencje towarzyskie. Czerwone latarnie od dawna nie świecą przy Hermanowskiej, Rzgowskiej, Piotra Skargi. Ale amatorzy płatnego seksu nie mają powodów do narzekań. W Pabianicach przybywa miejsc, gdzie można dyskretnie przeżyć chwilę rozkoszy.
„Mieszkaniówki", jak w slangu prostytutek mówi się o cichych garsonierach, działają co kilka ulic. Są tak ciche, że nawet sąsiedzi niczego nie podejrzewają. Do niektórych da się wejść jedynie z polecenia. Trzeba mieć zaproszenie lub znać hasło. O innych można się dowiedzieć tylko pocztą pantoflową. Prowadzą je pogardzane przez branżę „cichodajki".
Większość prostytutek już dawno wzięła sobie do serca hasło "reklama dźwignią handlu". Dlatego najłatwiej znaleźć agencje reklamowane w prasie.
„Rewelacyjne siostrzyczki" kusi jeden z anonsów. Telefon odbiera dziewczyna o zmysłowym głosie.
- W czym mogę ci pomóc - pyta słodko.
Przyjmuje w bloku na Bugaju i ma wolną godzinkę wieczorem. Bez wahania zgadza się przyjąć dwóch klientów.
- To żaden problem. My też pracujemy we dwie. Ja mam dwadzieścia lat, koleżanka trzydzieści. Mamy ślicznie opalone ciała - zachwala. - Jak się zdecydujesz, zadzwoń trzy razy domofonem. Dwa razy krótko, raz długo.
Drzwi otwiera szczupła krótkowłosa blondynka ubrana w luźne błękitne spodnie i krótką bluzkę odsłaniającą opalony brzuch.
- Jestem Emila. A to jest Aneta - przedstawia się i pokazuje na korpulentną długowłosą szatynkę siedzącą w fotelu.
Aneta ma na sobie lateksową bardzo krótką sukienkę. Głęboki dekolt odsłania duże piersi. Pokój jest urządzony skromnie: ława, dwa fotele, kanapa, białe ściany. W drugim - mniejszym, stoi tylko spore łóżko. Gra wstępna to rozmowa o pieniądzach.
- Godzina kosztuje stówę, pół godziny siedemdziesiąt złotych. Za piętnaście minut bierzemy pięć dych. Pieniądze płacisz z góry - rozpoczyna targi Emila.
Dziewczyny tworzą zgrany tandem. Zyski wrzucają do wspólnego worka. Potem dzielą je na dwie równe połowy.
- Dziesięć lat temu to były czasy - wspomina Aneta. - W jedną noc dało się zarobić tysiąc złotych. Teraz nawet średniej krajowej na miesiąc nie można ustykać. Jest duża konkurencja.
Klientów obowiązuje kilka żelaznych zasad. Zanim zdejmą spodnie, muszą wziąć prysznic - każdy dostaje czysty ręcznik. Nie ma mowy o piciu alkoholu. Podczas igraszek nie wolno gryźć i drapać. To boli, a na skórze zostają brzydkie ślady. Ostry seks odpada.
- Ze względów bezpieczeństwa. Żeby prezerwatywa nie pękła - tłumaczy Aneta.
I żadnego całowania.
- Usta są tylko dla naszych facetów. Coś musi być tylko dla nich - mówi z uśmiechem Emila.
Specjalne życzenia to specjalna stawka spoza cennika. Najczęściej dodatkowe 200 zł.
- Najmłodsi klienci mają po siedemnaście lat. Najstarsi są grubo po siedemdziesiątce - opowiada Aneta.
Najłatwiej rozpoznać debiutantów.
- Są zdenerwowani, speszeni, spoceni, trzęsą im się ręce - opowiadają dziewczyny. - I bardzo szybko dochodzą…
- Czasami przychodzą tacy fajni faceci, że się dziwię, dlaczego chcą płacić za seks. Na jedno skinienie mogliby mieć tabun lasek - dodaje Emilia.
Klientów łączy tylko jedno. Pośpiech. Na randkę wpadają w drodze z pracy do domu lub idąc do sklepu po papierosy.
- Dlatego wprowadziłyśmy piętnastominutówki. Opłacają się nam i im - tłumaczy Emila.
Najważniejsi są stali klienci. To dzięki nim interes się kręci. Gwarantują pewne, stałe dochody.
- Płacą za godzinę, bez względu na to, ile trwa randka - opowiada Aneta. - Dla nich nawet niedziele jesteśmy w stanie poświęcić.
Na agresywnych panów dziewczyny mają wypróbowane sposoby.
- Nieraz jest to żart, nieraz opiernicz - mówi Aneta. - To czysta psychologia. Bez tego nie da się wiele zdziałać w tym zawodzie.
- Zdarza się, że seks trwa kilkanaście minut, a klient siedzi bitą godzinę, bo musi ponarzekać. Najczęściej na złą żonę - dodaje Emila.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz