Pasja pana Andrzeja towarzyszy mu od lat młodzieńczych. Ciężko pracował na swój pierwszy motocykl.
- A do pracy poszedłem bardzo wcześnie, bo w wieku piętnastu lat – dodaje pabianiczanin. - To był sześćdziesiąty piąty rok, a ja chodziłem do szkoły zawodowej dla pracujących. Nieźle zarabiałem w zakładzie elektromechanicznym, współpracującym ze stocznią gdańską. Bo pochodzę z Gdańska.
Do Pabianic przywędrował za żoną. Annę poznał na wakacjach w Szklarskiej Porębie.
- Dokładnie pamiętam ten dzień – wspomina. - Gdy tylko ją zobaczyłem, powiedziałem sobie, że musi być moja. A miałem sporo konkurentów. Tak się jednak starałem, że wygrałem.
Po ślubie kupili dom w Pabianicach.
Pani Anna wspiera w szalonych pasjach męża, ale mocno przeżywa każdą wyprawę.
- Mąż zawsze musi się odliczyć, zadzwonić – mówi pabianiczanka. - Nawet nie musimy rozmawiać, wystarczy mi sygnał, wtedy wiem, że wszystko jest w porządku.
Pierwsze motocykle pana Andrzeja to polskie marki WSK, MZK.
- Gdy weszły na rynek motocykle z Zachodu, można było już przebierać – dodaje pabianiczanin. - Ja akurat stawiam na motocykle turystyczne. Wolę spokojną i bezpieczną jazdę, żeby móc się porozglądać, rzucić okiem na piękne widoki.
Na bardzo dalekie wyprawy pan Andrzej zaczął się wypuszczać od 2007 roku, po wstąpieniu do klubu motocyklowego - Night Riders, który powstał w Łódzkiej Grupie Wojewódzkiej, sekcji polskiej IPA (International Police Association).
- To policyjny klub, ale statut dopuszcza pewne wyjątki. Dziesięć procent członków to zasłużeni i sprawdzeni sympatycy, tacy z polecenia – dodaje. - Mnie wprowadził kolega. To zobowiązuje. Musimy się pilnować i mandatów nie zbierać, bo jesteśmy wizytówką klubu.
15 lat minęło…
…wspólnych wyjazdów, zlotów i wycieczek.
- Zloty mamy minimum raz w roku – opowiada pan Andrzej. - Ale jeździmy też wspólnie na różne imprezy, zapraszają nas inne kluby, również te z zagranicy.
Zloty organizowane są co roku w innej części Europy. Były już między innymi we Włoszech, Niemczech, Szwajcarii i w Czechach, kilka razy w Polsce. Po zakończeniu zlotu jest losowanie kraju, który będzie kolejnym gospodarzem wydarzenia.
- Takie spotkania trwają około sześciu dni – opowiada motocyklista. - Na kolejne sześć zostajemy i rozpoczynamy prywatne zwiedzanie. Tak zjechaliśmy całe Włochy, byliśmy w Rzymie na audiencji u papieża. Jedna z wypraw prowadziła szlakiem wojsk Andersa. Nasz rekord to cztery i pół tysiąca kilometrów w dwanaście dni.
Z motocykla świat wygląda inaczej
- Nawet ten przysłowiowy wiatr we włosach robi różnicę – wyznaje z uśmiechem pan Andrzej. - W samochodzie szyby są pozamykane, włączona jest klimatyzacja. A jadąc motocyklem czuć wszystkie zapachy - ziół, pól, lasów. A jak człowiek jedzie wolno, to nawet można się porozglądać.
Bezpieczeństwo przede wszystkim.
- Maksymalnie rozpędziłem się do dwustu kilometrów na godzinę – ujawnia. - I trwało to moment. Chciałem sprawdzić, jak motocykl zachowuje się przy takiej prędkości na drodze. Ja zawsze jeżdżę przepisowo. To nie są żarty, w końcu na motocyklu nie jestem niczym chroniony.
Strach ma wielkie oczy, ale nie należy go lekceważyć.
- Obawy są i dotyczą z reguły innych uczestników ruchu – dodaje. - Boję się też zwierząt, które mogą wyskoczyć na drogę prowadzącą przez las. Na takich odcinkach zawsze zwalniam, i na zakrętach też. Wystarczy wjechać na jeża i się leży. Motocykl ma tylko dwa koła, a nie cztery.
Modele i marki, którymi jeździł pan Andrzej na przestrzeni kilkunastu lat, to: yamacha virago – 1100, yamacha fazer, triumph 1050. Ostatnią hondę sprzedał, gdy szedł do szpitala na operację wstawienia endoprotezy kolana.
- Wiedziałem, że uniemożliwi mi ona jazdę na jednośladzie – opowiada. - Jedno kolano zostało już zoperowane, czekam teraz na drugą operację i kolejną endoprotezę. Dlatego ten sezon mi wypadł. Jednak już w przyszłym roku chciałbym wsiąść na motocykl. Tym razem będzie to trójkołowa trajka. To zabudowany i bezpieczny model, poruszający się jak samochód.
- Tylko czy ja się na to zgodzę – dodaje z uśmiechem pani Anna. - Ale co ja mogę, mąż już siedzi przed komputerem i wyszukuje maszyny. Ma na to czas w oczekiwaniu na operację i rekonwalescencję.
Kolana będą musiały się wygoić, a nawet wtedy utrzymanie i balansowanie tak potężną maszyną nie byłoby możliwe.
- Przy manewrach trzeba się podpierać nogami - dodaje pasjonat. - A jak motocykl złapie za duży przechył, nie da się go utrzymać. Wtedy trzeba go położyć, nie wolno się z nim siłować, niech leci, a ja uciekam w drugą stronę. Maszyna może iść na złom, życie trzeba ratować.
Groźne przygody też panu Andrzejowi się przytrafiały.
- Gdy wjeżdżaliśmy w około siedemdziesiąt motocykli podzielonych na mniejsze grupy na górę Sant’Angelo, trafiłem na ciek wodny – opowiada pabianiczanin. - To była przysypana piachem stróżka wody płynąca przez drogę. Straciłem panowanie nad motocyklem. On poleciał w jedną stronę, ja w drugą. Ja wstałem o własnych siłach, motocykl był sprawny.
Pojechali do szpitala oddalonego o trzydzieści kilometrów.
- Kilka godzin zatrzymali mnie na obserwacji - dodaje pan Andrzej. - Zszyli mi rozciętą wargę, spuchła mi noga, więc miałem prześwietlenie. Nie stwierdzono żadnych obrażeń wewnętrznych, noga nie była złamana, więc ruszyłem w dalszą drogę i jeszcze zanim wróciliśmy do domu, przejechaliśmy dwa tysiące kilometrów po Włoszech.
Pani Anna nigdy na motocykl nie wsiadła.
- Raz jechaliśmy skuterem do Tuszyna – opowiada pan Andrzej. - Chciałem żonę przyzwyczaić do jednośladów, a skuter rozpędza się do czterdziestu kilometrów na godzinę.
- Niestety, jak mąż skręcał w jedną stronę, to ja przechylałam się w drugą, nie przeszłam testu – wyznaje z uśmiechem pani Anna. - Nie chcę, żeby mąż zrobił sobie krzywdę i mi, a przy okazji innym uczestnikom ruchu. Nigdy więcej.
To nie jest takie proste.
- Tutaj trzeba współpracować – wyjaśnia motocyklista. - Opony pracują też bokami. Należy także zaufać motocyklowi i kierowcy. A na motocykl żony już nawet nie namawiałem, byłoby jeszcze gorzej i mniej bezpiecznie.
Na motocyklu trzeba też wyglądać
- Strój to podstawa – zapewnia pabianiczanin. - Musi mieć odpowiednie wzmocnienia na kolana i barki, zakłada się jeszcze „żółwika” - to taka osłona na kręgosłup i całe plecy, do tego oczywiście kask.
Skóra, zdaniem pana Andrzeja, dobrze wygląda, ale się nie sprawdza, zwłaszcza przy długich wyprawach. Tak jednak można się lansować jeżdżąc po okolicy.
- Ja w takim stroju niestety dotarłem do Rzymu i Watykanu – wyznaje pan Andrzej. - To była męczarnia przy niemal czterdziestu stopniach w cieniu. Dlatego przerzuciłem się na turystyczne motocykle i postawiłem na strój wykonany z „oddychającej” tkaniny – goreteksu. Są w nim nawiewy, odpina się ekspresy w spodniach, spodnie mają siatki, jest przewiew.
Kowbojki to też pomyłka.
- Raz złapał mnie w nich deszcz – wspomina roześmiany motocyklista. - Po skórzanych spodniach woda spływała do tych butów. Na postojach dosłownie ją z nich wylewałem. To, co dobrze wygląda, nie musi być praktyczne.
Komentarze do artykułu: Złapać wiatr we włosach...
Nasi internauci napisali 0 komentarzy