Sala nr 56 Sądu Okręgowego stała się onegdaj widownią wstrząsającego wypadku. Skazany Adolf Kirschke z Pabianic błyskawicznym ruchem wydobył z kieszeni rewolwer, skierował go w swą skroń i wystrzelił” – we wrześniu 1928 roku pisał dziennik „Hasło Łódzkie”.

37-letni Kirschke od 14 lat pracował w towarzystwie akcyjnym Dobrzynka. Był inkasentem. Jego robota polegała na ściąganiu należności z firm w Pabianicach i Łodzi. W listopadzie 1927 roku podczas kontroli ksiąg rachunkowych wyszło na jaw, że brakuje kilkunastu wpłat. Posłano urzędników do firm - dłużników. Tam się okazało, że należności pobrał inkasent Kirschke. Brakowało aż 9.468 złotych. Za takie pieniądze można było kupić dwa automobile.

Inkasent Kirschke najpierw przysięgał, że pieniądze dla Dobrzynki zgubił.

Potem przyznał, że ukradł je, bo miał spore prywatne długi. „Chciałem to pokryć z innych wpłat od klientów i nawet tak robiłem, ale pogubiłem się i powstała wielka luka” – tłumaczył zarządowi towarzystwa Dobrzynka.

Choć złodziej oddał kilkaset złotych, a na resztę wystawił weksle, zarząd Dobrzynki powiadomił policję, która aresztowała Kirschkego.

Sąd przesłuchał świadków – biuralistów z firm, do których Kirschke chodził po pieniądze. Wszyscy zgodnie oświadczyli, że inkasent zawsze dostał tyle, ile się należało.

 

Hulaka i dziwkarz

 Przesłuchano też świadka Ryszarda Hermela, który od dawna pracował z oskarżonym. Na pytanie sędziego Arnolda, jaką opinią cieszył się Kirschke, świadek odpowiedział, iż „ostatnio uważano go za pijaka, człowieka lubiącego hulanki w towarzystwie wesołych kobiet”.

Ogłoszenie wyroku szczegółowo opisał „Głos Polski”: „Oskarżony, smukły blondyn, blednie. Oczy jego nabierają chorobliwego blasku…- Adolf Kirschke winien jest zbrodni przywłaszczenia i skazany zostaje na rok domu poprawczego, a po zastosowaniu amnestii kara zostaje zmniejszona do sześciu miesięcy – oznajmia sędzia. Przy słowach tych skazany dostaje drgawek nerwowych i chwieje się na nogach.

Gdy przewodniczący sędzia Arnold ukończył odczytywanie wyroku, stała się rzecz straszna. Oskarżony błyskawicznym ruchem wydobył z kieszeni rewolwer i skierował go w skroń. Rozległ się huk strzału, a po chwili Kirschke, brocząc krwią, opadł na ławę oskarżonych.

Wśród publiczności powstała nieopisana panika. Posiedzenie sądu zostało natychmiast przerwane. Rzucono się na ratunek desperatowi, który dawał słabe oznaki życia. Natychmiast przybiegł lekarz, dr Hurwicz”.

Inna gazeta dodała: „Zawezwany lekarz pogotowia ratunkowego, po udzieleniu desperatowi prowizorycznej pomocy, przewiózł go w stanie agonii do szpitala św. Józefa”.

Kirschke strzelił sobie w prawe ucho. Kula przebiła ucho i szczękę, utknęła w lewym policzku. Stracił dużo krwi, ale przeżył.

Gdy się wykurował, w listopadzie 1928 roku znowu stanął przed sadem. Rozpatrywano jego skargę na zbyt surowy wyrok. Sąd był wyjątkowo łaskawy - postępowanie wobec Kirschkego umorzył na mocy ustawy amnestyjnej.

Nazajutrz „Głos Polski” napisał: Nieszczęśliwy ten człowiek za ogrom swej ofiary ma przynajmniej przywróconą cześć”.

 

Hrabina we krwi

W sądzie strzelał też pabianiczanin Roman Zajdel. I to nie jeden raz. Podczas procesu z ziemianami - Marią i Adamem Rawicz-Ołdakowskimi, wystrzelał cały magazynek, ciężko raniąc hrabinę Ołdakowską.

Ziemianie oskarżali Zajdela, któremu wydzierżawili majątek Straszewy na Pomorzu. Według hrabiego i jego adwokatów, pabianiczanin miał się podawać za dziedzica 800-morgowej wsi Karniszewice pod Pabianicami. Jako swego przyjaciela przedstawił Ludwika Geyera – kuzyna potężnych łódzkich fabrykantów. Ołdakowscy mu zaufali. Ale zamiast wniesienia opłaty za dzierżawę majątku, Roman Zajdel miał im wręczyć sfałszowane weksle bez pokrycia. Miał też ograbić Staszewy, wywożąc 105 wagonów zbóż i ziemniaków, cały inwentarz żywy, lokomobilę, młockarnię parową, pług motorowy i 100 sztuk narzędzi rolniczych.

Adwokaci Ołdakowskich powiadomili sąd, że pabianiczanin jest rzezimieszkiem i grabieżcą na dużą skalę.

Gazety pisały: „Genialny oszust Zajdel zaczynał jako pastuch świń i sutener w Pabianicach. Podczas okupacji niemieckiej wiódł swą niegodziwą karierę jako rządca majątku Wola Przatowska (koło Zduńskiej Woli).

Zorganizował wtedy szajkę bandycką, która, ograbiła dwór doszczętnie. Sam Zajdel nie brał udziału w napadzie, a dla odwrócenia uwagi symulował obronę. Z tą samą bandą dokonywał zbrojnych napadów, na pociągi. Czynił to tak sprytnie, iż nikomu nie przyszło nawet na myśl, aby pan rządca był w to zamieszany.

Głośna też była w swoim czasie sprawa pożaru osady Karniszewice pod Pabianicami. Spłonęła kolonia rolnicza dzierżawiona przez Zajdla, a ubezpieczona w kilku towarzystwach na wysoką sumę”. Rawicz-Ołdakowscy oskarżali pabianiczanina o przestępstwa, za które groziła kara (w sumie) 188 lat i 4 miesięcy ciężkiego więzienia

Procesy Romana Zajdela ciągnęły się latami. Oskarżony stracił podczas nich majątek (szacował go na 110.000 zł) i zdrowie – zwłaszcza nerwy.

Stopniowo dowodził jednak, że oszustem, złodziejem i krzywoprzysięzcą sądowym nie jest on, lecz… Ołdakowscy.

 Zajdel wykazał, że Rawicz-Ołdakowscy przehulali swój duży majątek. Aby nie popaść w nędzę, próbowali oszukać, oskarżyć i zrujnować kilku zamożnych ziemian, w tym jego. Podstępnie przywłaszczyli dwa majątki ziemskie i znaczne sumy gotówki.

Wyczerpany nerwowo Zajdel nie wytrzymał w sierpniu 1930 roku. Dramatyczne zdarzenie podczas kolejnego procesu z Ołdakowskimi opisał dziennik „Echo”: „Podczas przerwy, gdy Ołdakowacy znaleźli się na korytarzu sądowym, p. Roman Zajdel zdenerwował się na ich widok do tego stopnia, że wydobył rewolwer z zamiarem wymierzenia sprawiedliwości.

Uzbrojony ziemianin przeraził parę oszustów, która rzuciła się do ucieczki. Ołdakowskiemu udało się ukryć bezpiecznie w jakimś pokoju, natomiast żona jego nie mogła się uchronić przed pościgiem. Ziemianin dopadł Ołdakowską na schodach i strzelił do niej z rewolweru. Oszustka z jękiem osunęła się na stopnie. P. Zajdel po tym czynie odrzucił od siebie rewolwer i oddał się w ręce policji. Ranną w głowę Ołdakowską w stanie ciężkim przewieziono do szpitala”.