ad

Kilkanaście lat później major Eugeniusz Wyrwicki, syn pabianickiego szewca, był już niezrównanym pilotem wojskowym, szefem sztabu specjalnej brygady myśliwskiej, broniącej Warszawy przed niemieckimi nalotami.

***

Nie miał siedemnastu lat, gdy starszy brat zabrał go na akcję bojową. Bardzo niebezpieczną. Harcerze i uczniowie ośmioklasowej szkoły handlowej czaili się w bramach kamienic, oczyma wyobraźni rozbrajając pruskich żandarmów. Obaj Wyrwiccy - Eugeniusz i Dobrosław, nosili harcerskie lilijki. Z bramy przy Długiej wypatrywali pieszych patroli zaborców albo wracających z przepustki żołnierzy stacjonujących w domach familijnych przy kościele na Nowym Mieście. Był listopad 1918 roku, milkły armaty pierwszej wojny światowej.

Broni nie mieli, oprócz jednego zardzewiałego pistoletu, trzech metalowych lasek i paru kijów. Mimo to, gdy harcerski zwiad zameldował, że ulicą Cmentarną (dziś Kilińskiego) maszeruje oddział niemieckiej piechoty w pełnym rynsztunku, chłopcy rwali się do boju. Kolumna Prusaków skręcała w Zamkową, zmierzając w stronę Łasku. „Takiej siły zaatakować nie mogliśmy” – wspominał 19-letni wówczas druh drużynowy. „Początkowo, kiedy w ciemnościach nie orientowaliśmy się, jak liczebni są Niemcy, komendant wraz z kilkoma śmielszymi druhami zatrzymał pruski oddział i oświecił go latarką elektryczną. Na czele stał oficer”.

Komendant Eugeniusz Maciejewski rozkazał żołnierzom złożyć broń. Mówił po niemiecku, tonem stanowczym. Jeszcze nie skończył, gdy pruski oficer wyciągnął pistolet, mierząc do bezczelnego Polaka. Maciejewski niechybnie oberwałby w głowę, lecz w tym momencie refleksem popisał się druh Wyrwicki. Błyskawicznym ciosem Gienek podbił rękę oficera, a pocisk wystrzelony z pistoletu trafił w uliczny bruk. Wybuchła panika. Spłoszeni harcerze rozbiegli się do pobliskich bram, Niemcy zaś pognali w stronę Łasku, porzucając pięć karabinów i ładownic.

Językiem niemieckim dobrze władał też druh Dobrosław Wyrwicki – brat Gienka. To on zarekwirował pieniądze z pruskiej kasy biletowej na dworcu kolejowym. Choć za oknem słychać było bliskie wystrzały, Dobrosław starannie spisał protokół przejęcia pieniędzy przez polskich harcerzy, co poświadczył śmiertelnie wystraszony kasjer. Harcerze przeszukali także kolejowe biuro, mieszkanie i bagaże zawiadowcy stacji. Skonfiskowali małokalibrowy karabinek. Tym karabinkiem trzeba było bronić dworcowych składów z mąką, cukrem i węglem, gdy ruszyli na nie szabrownicy, pospolici złodzieje i dzieci przysłane tu przez rodziców po węgiel do ogrzania domów. Przy zamkniętych na kłódki magazynach stanęły harcerskie warty, zmieniane co cztery godziny. Dowodzili bracia Wyrwiccy.

***

Gienek uparł się zaciągnąć do Legionów, pod komendę Józefa Piłsudskiego. Razem z prawie setką pabianickich ochotników zgłosił się do służby frontowej. Strzelanie i walkę na bagnety ćwiczył ramię w ramię z Frankiem Gryzlem, Władkiem Godlewskim, Heńkiem Świetlickim, Adasiem Denusem, Julkiem Prosnakiem, Jankiem Waligórskim. Po krótkim kursie, jako tako wyszkolony Wyrwicki zdążył się przyłączyć do drugiego powstania na Śląsku, a gdy bolszewickie armie parły na Warszawę, zagrażając młodej niepodległej Polsce, Gienek z Dobrosławem zaciągnęli się do ochotniczych oddziałów obrony. Brat był sanitariuszem w wojskowym szpitalu, a Gienek bił się z wrogiem na przedmieściach stolicy.

***

Ojczyzna się odwdzięczyła. Po rozprawie z bolszewikami, najmłodsi obrońcy Rzeczpospolitej dostali przepustki na bezpłatne studia. Dobrosław Wyrwicki chętnie skorzystał, zapisując się na medycynę w Poznaniu. Dwudziestoletni Gienek wolał latać samolotami. Jednak choć bardzo tego pragnął, szewca Jakuba Wyrwickiego ze Starego Miasta nie było stać na posłanie młodszego syna do elitarnej szkoły pilotów. Matki Gienka nikt nie pytał o zdanie, lecz w skrytości ducha Weronika z Rydwińskich wolałaby mieć ciut narwanego syna gdzieś bliżej domu.

Koniec końców Gienek został w piechocie. Po wieczornych ćwiczeniach w jednostce stukał w drzwi okolicznych chałup, wypytując o części z samolotów, jakie rozbiły się tu podczas światowej wojny. Chłopi, którym wszystko może się przydać, nieufnie wyciągali ze stodół szprychowe koła podwozia, stalowe linki, kawałki kadłubów. Gienek znalazł u nich jeszcze śmigło, potem ogon i prawie całe lewe skrzydło. Motor przytargał spod Radomia, a stery Bóg wie skąd. Uparcie składał z tego latającą maszynę. Według meldunku zastępcy dowódcy jednostki wojskowej, pewnego dnia kadet Wyrwicki jakimś cudem poderwał składaka z ziemi, przeleciał ze dwadzieścia metrów i roztrzaskał się. Był pokaleczony, lecz szaleńczo szczęśliwy.

W 1923 roku ukończył podchorążówkę piechoty i dostał skierowanie do Niższej Szkoły Pilotów w Bydgoszczy, gdzie pierwszy raz w życiu poleciał dalej niż dwadzieścia metrów. I instruktorzy szybko dostrzegli, że podchorąży Wyrwicki to materiał na asa lotnictwa i wydelegowali go do Wyższej Szkoły Pilotów w Grudziądzu. Szkolenia trwały dwa lata. Były tak intensywne, że Gienek tylko raz zajrzał do rodzinnego miasta.

Z rozkazem dowództwa i świadectwem ukończenia studiów podporucznik Wyrwicki zameldował się w lwowskim 6. Pułku Lotniczym, gdzie bardzo potrzebowano pilotów liniowych. Nie był to byle jaki pułk, bo najlepszy w kraju. Wyrwicki siadał za sterami najszybszych polskich myśliwców i prowadził zajęcia z kadetami dęblińskiej Szkoły Orląt.

Ustatkował się, biorąc ślub z panną Felicją, poznaną na bankiecie u starosty. Do ołtarza Eugeniusz szedł wystrojony w galowy mundur porucznika sił powietrznych RP. W warszawskiej dzielnicy Okęcie państwo Wyrwiccy budowali dom z ogródkiem. Dorastała w nim córeczka Zosia i synek Bogumił. Wieczorami ich tata pisał artykuły do „Przeglądu Lotniczego”, imponując wiedzą i znajomością technicznych nowinek.

***

Dziesięć lat po pierwszej wojnie światowej polscy piloci zostali gwiazdami „Gwiaździstej eskadry”. Taki tytuł nosił niemy film fabularny w reżyserii Leonarda Buczkowskiego. Opowiadał o lotnikach ze Stanów Zjednoczonych, którzy ochotniczo walczyli w polskiej armii, zrzucając bomby na szarżującą konnicę bolszewika Budionnego, broniąc Warszawy i oddając życie za wolną Polskę. Do scen zaciekłych walk lotniczych z lat 1918-1920 zaangażowano aż 200 samolotów z pilotami i obserwatorami, startujących spod Poznania. Do kadłubów kilku maszyn filmowcy przytwierdzili kamery. Była to najdroższa produkcja w dziejach polskiego kina, wsparta niemałymi pieniędzmi z kasy państwa. Porucznik Wyrwicki latał francuskim dwupłatowcem SPAD 61, udając Jankesa.

Gdy kręcono scenę osiemset metrów nad ziemią, maszyna Wyrwickiego zaczepiła podwoziem o skrzydło samolotu porucznika Jana Bilskiego. Skrzydło oderwało się od kadłuba, samolot Bilskiego wpadł w korkociąg i runął na łąkę. Zginął pilot i obserwator, podporucznik Feliks Szczęsny Lipiński. Obaj nie mieli spadochronów. Wyrwickiemu udało się wylądować, lecz rozbił dwupłatowca. Wszystkie kopie filmu „Gwiaździsta eskadra” zaginęły podczas wojny. Dziś wiadomo, że część taśm spłonęła, resztę Sowieci wywieźli na wschód.

***

Wojskowa kariera Wyrwickiego mknęła z prędkością myśliwca: kurs Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie, awans do stopnia kapitana dyplomowanego lotnictwa Wojska Polskiego, dowodzenie eskadrą w stołecznym 1. Pułku Lotniczym, służba w najlepszej w kraju, 113. eskadrze myśliwskiej, wykłady dla kadetów w Wyższej Szkole Lotniczej. Wiosną 1939 roku pilot Wyrwicki przyszył do swego munduru dystynkcje majora.

W maju przyszło wezwanie do Sztabu Generalnego WP. Major usłyszał, że będzie pracował w grupie wybitnych lotników i strategów, tworzących pierwszy w świecie system wczesnego ostrzegania o nalotach wroga. System miał wspierać obronę Warszawy, gdy wybuch wojny z Niemcami wydawał się nieuchronny.

Grupa nie traciła czasu. Wkrótce wymyśliła system błyskawicznego przesyłania wiadomości od naziemnych obserwatorów do pilotów myśliwców. Obserwatorami byli policjanci, patrolujący teren w odległości trzydziestu kilometrów od stolicy. Gdy policjant-obserwator ujrzał nadlatujące samoloty wroga, liczył maszyny, określał kierunek nalotu, po czym meldował o tym operatorom radiostacji na pobliskim posterunku policji. Stamtąd meldunki natychmiast wysyłano do radiostacji „Warszawa” i na polowe lotniska. Zanim piloci wrogich maszyn ujrzeli pierwsze dachy domów w Warszawie, polscy lotnicy ze specjalnej brygady pościgowej już siedzieli im na ogonach. System był na owe czasy nowatorski. Skorzystali z niego Brytyjczycy, gdy rok później rozpętała się bitwa o Anglię.

Trzy miesiące przed wybuchem wojny major Wyrwicki został mianowany szefem sztabu brygady pościgowej. Na jego rozkaz szykujące się do wojny myśliwce i bombowce z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach odlatywały ze stałych baz wojskowych ku zamaskowanym lotniskom polowym pod Warszawą.

***

Atak Hitlera na Polskę zastał majora w Warszawie. Już 1 września 1939 roku pięćdziesiąt pięć myśliwców brygady pościgowej Wyrwickiego przepędziło znad stolicy osiemdziesiąt ciężkich bombowców wroga. W niespełna tydzień nasi piloci zestrzelili co najmniej czterdzieści trzy hitlerowskie samoloty, a kilkadziesiąt uszkodzili. Dopóki nad stolicą rządziła nasza brygada pościgowa, żadne zgrupowanie Luftwaffe nie zdołało się w zwartym szyku bojowym przedrzeć nad Warszawę. Straty polskiej brygady sięgnęły trzydziestu ośmiu maszyn.

To dużo. Jednak by ocalić Warszawę, obrońcy potrzebowali więcej myśliwców, bo ponieśli zbyt duże straty w walkach z messerschmittami eskortującymi bombowce.

Nadzieje gasły. 7 września na rozkaz naczelnego wodza szesnaście ocalałych maszyn brygady pościgowej odleciało na wschód – część pod Lublin, część na Wołyń. Major Eugeniusz Wyrwicki dostał zadania specjalne. 10 września przyleciał z Wołynia nad przedpola Warszawy, by obserwować ruchy wojsk niemieckich. Jego raporty dostawało naczelne dowództwo obrony kraju. Po wypełnieniu misji, lądował na Polu Mokotowskim.

Tu czekał na niego kolejny rozkaz z kategorii tych niemożliwych do wykonania: major miał dostarczyć mapy sztabom armii „Poznań” i „Pomorze”. Tych map niecierpliwie wypatrywał generał Tadeusz Kutrzeba, dowódca połączonych sił walczących nad Bzurą. Aby myśliwiec PZL P.11, którym miał lecieć Wyrwicki, miał cień szansy przemknąć nad pozycjami Niemców, nafaszerowanymi lufami, major kazał wyjąć z maszyny część amunicji i wylać połowę paliwa ze zbiorników. Leciał nisko, rozkaz wykonał.

***

17 września, gdy Sowieci zadali Polsce cios w plecy, atakując od wschodu, nasi lotnicy ewakuowali się do Rumunii. Ale nie Wyrwicki, który do oblężonej stolicy latał z rozkazami naczelnego wodza. Parokrotnie brawurowym lotem koszącym major przemknął nad pozycjami Niemców, ostrzeliwany z karabinów i działek. Podczas lądowania pilotowany przez niego samolot RWD-13 rozbił się na lejach, gęsto bombardowanego przez Niemców warszawskiego Pola Mokotowskiego.

Na zrujnowanym lotnisku ocalał jeden myśliwiec. Major chciał sprawdzić, czy nada się do brawurowych lotów, bo czekała go kurierska misja: wyprawy z Warszawy do oblężonej twierdzy Modlin. Oblatując ostatnią maszynę, Wyrwicki nagle zboczył nad pozycje Niemców i ostrzelał je z karabinu maszynowego. Potem dzień w dzień szczęśliwie docierał do Modlina z rozkazami i zaopatrzeniem.

22 września mechanikom udało się uruchomić postrzelonego myśliwca PZL. Wsiedli do niego dwaj piloci: major Wyrwicki i podpułkownik Mateusz Iżycki de Notto (późniejszy dowódca polskich sił powietrznych w Anglii). W imieniu naczelnego wodza polskich sił zbrojnych obaj oficerowie mieli się skontaktować z rządem Rumunii. Aby jednomiejscowym myśliwcem mogło polecieć dwóch rosłych oficerów, Wyrwicki wymontował fotel i wyrzucił z kabiny spadochron. Piloci siedzieli na metalowej podłodze, zwróceni do siebie plecami. Lecieli nocą, nad głowami Niemców, nad stanowiskami artylerii, nad wozami pancernymi wroga.

Przed szóstą rano wylądowali na ściernisku koło Debreczyna. Uczynni Węgrzy dali im coś do zjedzenia i przywieźli paliwo do samolotu, by Polacy mogli dolecieć do Rumunii. Po wykonaniu misji Wyrwicki i Iżycki przedostali się do Francji. Major poprzysiągł walczyć z hitlerowcami wszędzie tam, gdzie uderzą na wolne narody.

***

Dotrzymał słowa. Francja, która spodziewała się nalotu i najazdu hitlerowców, potrzebowała pilotów z bojowym doświadczeniem. Major Wyrwicki został instruktorem młodych francuskich lotników. Uczył ich wypatrywać wroga w chmurach, dopadać go niczym jastrząb i posyłać do piekła. Objął dowództwo świeżo formowanego 4. Dywizjonu Myśliwskiego.

Niestety, Francuzi ślimaczyli się. Choć coraz mocniej pachniało wojną, do swych szybkich samolotów bojowych od tygodni nie dowieźli celowników, amunicji, części zamiennych. Brakowało nawet paliwa. Jak polski major miał szkolić francuskich pilotów w walkach na niebie, skoro bezbronne samoloty wciąż stały na pasach startowych?

Mając szczerze dość użerania się z nieporadnym francuskim dowództwem, Wyrwicki odmeldował się. 3 czerwca 1940 roku został dowódcą polskiego klucza myśliwców stacjonującego w Bernay koło Amiens. Polacy z Bernay latali uzbrojonymi w cztery karabiny maszynowe nowoczesnymi francuskimi maszynami Bloch MB152, rozwijającymi prędkość 520 km na godzinę.

Tydzień później nad Francją pojawiły się samoloty z czarnymi krzyżami. Bombowce nurkujące zaatakowały lotniska, niszcząc kilkaset francuskich samolotów i zapasy paliwa. Polscy piloci walczyli od pierwszego dnia ataku. 3 czerwca 1940 roku dowództwo wysłało klucz myśliwców majora Wyrwickiego na północ Francji, by zatrzymać hitlerowskie bombowce z eskortami myśliwców. Wczesnym rankiem 7 czerwca, jedenaście maszyn dywizjonu wystartowało z Bernay na patrol i rozpoznanie kierunku natarcia niemieckich zagonów pancernych pod Lille. Siedem samolotów pilotowali Francuzi, cztery Polacy. Dochodziła godzina szósta trzydzieści, gdy nad Amiens piloci dostrzegli messerschmitty. Czeski historyk Miroslav Šnajdr, który opisywał powietrzne pojedynki nad Francją, twierdzi, że nadleciało aż dwadzieścia sześć messerschmittów Me 109E. Zaprawieni w bojach Niemcy pojawili się nagle, od strony słońca, zaskakując Francuzów i Polaków.

„Atakujemy!” - dał rozkaz major Wyrwicki i na niebie wywiązała się zaciekła walka. Pierwsza smuga czarnego dymu pokazała się za maszyną pilotowaną przez Francuza. Zestrzelony samolot runął na przedmieścia Amiens. Reszta Francuzów wpadła w popłoch. Po chwili wszyscy uciekli, biorąc kurs na bezpieczne lotniska polowe. W boju zostali tylko czterej Polacy. Major Eugeniusz Wyrwicki, podporucznik Jerzy Poniatowski, porucznik Hieronim Dudwał i podporucznik Jerzy Radomski zestrzelili dwa messerschmitty i mocno uszkodzili trzy maszyny wroga. Polaków atakowało po sześć hitlerowskich samolotów. To nie mogło się skończyć dobrze.

Nagle seria z karabinu niemieckiego myśliwca podziurawiła silnik i zbiornik paliwa samolotu Dudwała. Maszyna eksplodowała, wyrzucając Polaka z kabiny. Nad nieprzytomnym lotnikiem, bezwładnie spadającym na ziemię, nie rozłożyła się czasza spadochronu…

Kule z messerschmittów posiekały też myśliwce Wyrwickiego i Poniatowskiego, ciężko raniąc polskich pilotów. Wykrwawiony major ostatkiem sił wylądował w polu, tracąc przytomność. Porucznik Poniatowski rozbił maszynę na urwisku. Z roztrzaskanych kabin wydostali ich wojskowi sanitariusze.

Wieczorem major Eugeniusz Wyrwicki zmarł w szpitalu w Rouen. Skonał także podporucznik Jerzy Poniatowski. Obu Polaków pochowano na cmentarzu wojennym w d`Auberive nad Marną. Mogiła pabianiczanina nosi numer dwieście osiemdziesiąt cztery, wypisany na białym krzyżu. Obaj oficerowie zostali pośmiertnie odznaczeni orderem Virtuti Militari i francuskim krzyżem wojennym Croix du Guerre.

***

Cztery lata później syn bohaterskiego pilota z Pabianic - Bogumił Wyrwicki, chwycił za broń i walczył w powstaniu warszawskim, niszcząc niemiecki wóz pancerny. Po klęsce narodowego zrywu hitlerowcy wywieźli powstańca do Oświęcimia, skąd wycieńczony Bogumił nie wrócił.

(fragmenty książki "My, pabianiczanie", autorstwa Romana Kubiaka)