Ze sklepów kolonialnych znikały puszki z kawą, herbatą, czekolada, suszone figi, daktyle, banany. Złodziejki były dobrze wyszkolone i jeszcze lepiej zorganizowane.

„Prawie pięćset złotych w towarach stracili sklepikarze z ulicy Zamkowej, obrabowani przez gang przyjezdnych kobiet” – pisała lokalna prasa w 1935 roku. W sklepie kolonialnym subiekt (sprzedawca) nie zauważył, gdy z lady znikała kawa, herbata i czekolada, a z kasy – ponad 60 złotych. Z pracowni futrzarskiej zginęła czapka z lisów i para eleganckich damskich rękawiczek. Jubiler stracił pierścionek z drogim kamieniem, a szewc – dwie pary skórzanych butów. W sklepie bławatnym nie doliczono się paru metrów jedwabnych tkanin.„To robota szopenfeldziarek!” – grzmiał dziennik „Echo” sprzed 85 lat. „Szopenfeldziarki znowu zjechały do nas na gościnne występy. Uważajcie, bo w sklepowych kradzieżach te sprytne kobiety są niezrównane!”.

„Szopenfeldziarka” to termin z żargonu złodziejskiego (pochodził od słowa „shop” – sklep). Już sto lat temu nazywano tak kobietę wyćwiczoną w kradzieżach sklepowych. Wraz z kilkoma wspólniczkami szopenfeldziarka łupiła sklepy i stragany podczas oglądania co cenniejszych towarów. Złodziejki rabowały w obecności personelu sklepu.

Według raportu policji z 1935 roku, szopenfeldziarki działały w ten sposób: Jedna zagadywała sprzedawcę, długo oglądała podawane jej towary. Wiecznie niezadowolona prosiła o przyniesienie i pokazanie kolejnych. W tym czasie druga szopenfeldziarka zręcznymi ruchami „sprzątała” część przedmiotów z lady sklepowej, a jeśli się udało – także z kasy. Pozostałe szopenfeldziarki „ubezpieczały”  koleżanki, w razie potrzeby ostrzegając przed policją. Złodziejki grasowały w sklepach przeważnie przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem.

Szopenfeldziarki lubiły ubierać się w duże i grube chusty, pod którymi kryły sklepowe łupy - nawet parokilogramowe sztuki tkanin. Bywało, że przed sklep zajeżdżały elegancką limuzyną – jak zamożne klientki. W ten sposób w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej okradły jubilera, który nadskakiwał „bogatym damom”, pokazując im coraz to nowe naszyjniki, pierścionki i zegarki. „Te eleganckie panie są najtrudniejsze do zdemaskowania, gdyż robią wrażenie klientek zamożnych, pochodzących ze sfer mieszczańskich” – ostrzegała policja.

Drugi najazd na Pabianice

Przed Bożym Narodzeniem 1935 roku szopenfeldziarki znów widziano w Pabianicach. Kradły w składzie porcelany przy ulicy Pułaskiego i magazynie z paryską odzieżą przy ulicy Zamkowej. Nazajutrz pojawiły się w sklepie kolonialnym. „Weszły tamże skromnie ubrane niewiasty,  prosząc o pokazanie im jakiejś drobnostki” – relacjonował „Express Wieczorny”. „Nagle jedna z kobiet pilnie wywołała wspólniczkę na ulicę, gdyż rzekomo nadjeżdżał tramwaj, którym miały jechać do Łodzi. Dopiero po kilku minutach właścicielka sklepu zorientowała się, że została okradziona przez nieznane kobiety, a rzekomy pilny wyjazd tramwajem do Łodzi był sprytnym wybiegiem obu złodziejek.

Ze sklepu zginęły pieniądze i drogie artykuły kolonialne. Policja, którą powiadomiono o nowym złodziejskim tricku, wzmocniła patrole”.

Dwa dni później sklepowe złodziejki widziano w Rudzie Pabianickiej, w sklepie Kagalskiego. „To te same kobiety, które kradły w Pabianicach” – zameldowali policyjni informatorzy. „Kiedy kobiety opuszczały sklep wraz z łupem, zjawił się jak spod ziemi przedstawiciel porządku publicznego i zażądał wylegitymowania się” – nazajutrz pisał „Express Wieczorny”. Przed sklepem stały na straży jeszcze trzy niewiasty, oczekując wspólniczek. Na widok posterunkowych wszystkie rzuciły się do ucieczki”.

Ze śledziami w kieszeni

Policjanci dopadli je w Łodzi. „W pogoni ujęte zostały jedynie trzy kobiety, pozostałe zbiegły w niewiadomym kierunku” – pisała prasa. „W czasie doprowadzania złodziejek na posterunek policyjny, kobiety poczęły porzucać jabłka, śliwki, figi, banany, winogrona i szereg innych skradzionych artykułów spożywczych. „Podczas rewizji osobistej znaleziono przy szopenfeldziarkach dużych rozmiarów torby i specjalnie dla celów przestępczych uszyte suknie oraz wierzchnie odzienia z mnóstwem wewnętrznych kieszeni”.

„Express” donosił: „W jednej z dużych kieszeni szopenfeldziarki znaleziono aż 37 śledzi, pochodzące prawdopodobnie z innej kradzieży. Kiedy rozeszła się wieść o aresztowaniu sklepowych złodziejek, na posterunek policji zgłosiło się kilkunastu poszkodowanych, którzy rozpoznawali przedmioty, skradzione u nich tego dnia. Złodziejkami okazały się znane policji szopenfeldziarki: Maria Bachor, Józefa Wieczorkiewicz i Bronisława Świątek, wielokrotnie już karane za podobne przestępstwa”.

Podczas rozprawy w sądzie grodzkim schwytane złodziejki skazano na 6 miesięcy więzienia. W uzasadnieniu wyroku sąd nadmienił, że jeśli skazane znowu będą kradły i zostaną ujęte na gorącym uczynku, nie ominie ich ciężkie więzienie w Koronowie koło Bydgoszczy.

W latach trzydziestych zeszłego wieku w Koronowie karę odbywały słynne łódzkie szopenfeldziarki: Marianna Owczarkowa i jej dziewiętnastoletnia córka Józefa. Matka z córką długo i bezkarnie okradały kramy na targowiskach i w halach targowych. Widywano je również „na gościnnych występach” w Pabianicach. Grasowały tam, gdzie zazwyczaj panował niebywały ścisk. Kradły wszystko, co dało się „zwinąć” w tłoku i zamieszaniu.  Schwytano je podczas policyjnej zasadzki.

(artykuł z cotygodniowej strony historycznej w papierowym "Życiu Pabianic")