Przejechał na specjalnym rowerze 4.600 kilometrów. Dziennie robił po ok. 250 km. Zajmowało mu to od 11 do 14 godzin. Przemierzył Polskę, Bułgarię, Rumunię i Turcję. Osiągnął cel – Stambuł. Wracał również rowerem, razem 18 dni.
- Pogoda mnie nie rozpieszczała. Najgorszy był wiatr, bo trudno się jedzie, gdy wieje w przeciwną stronę – mówi Jarzębski.
Najtrudniejszym etapem była Rumunia. Dlaczego? Bo kraj jest nieprzystosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych.
- Tam nie ma podjazdów. Zrobienie chociażby zakupów w sklepie jest problemem – opowiada niepełnosprawny kolarz.
Z Krzysztofem Jarzębskim jechało dwóch absolwentów Politechniki Łódzkiej, wolontariuszy. Wszystkie etapy podróży zrealizowano zgodnie z planem. Każdego dnia dojeżdżali do tej miejscowości, którą wyznaczyli sobie przed podróżą. Tam szukali hotelu. Nie było z tym problemu.
Jedyne zawirowania mieli, gdy zbliżali się do granicy tureckiej. Dzień wcześniej okazało się, że nie mają dopełnionych formalności związanych z wjechaniem na teren kraju samochodu, którym Jarzębskiego asekurowali wolontariusze. Kilka godzin zajęło im załatwienie sprawy, ale udało się wjechać.
W każdym mieście do którego przyjeżdżał Krzysztof witały ich władze. W Kielcach i Tarnowie pod urzędami zebrali się kolarze i osoby niepełnosprawne. Jarzębski dostawał pamiątkowe gadżety. Z Tarnowa w trasę wyruszyła z nim kilkuosobowa grupa kolarzy. Przejechali z nim kilka kilometrów.
W drodze do Stambułu Jarzębski dwukrotnie uciekł prowadzącym samochód. Dobrze to pamięta, bo raz okazało się, że brak samochodu asekuracyjnego zauważył dopiero po przejechaniu 80 kilometrów.
- Telefon nie łączył – wspomina. - Poprosiłem o pomoc Turka, który na szczęście dodzwonił się do chłopaków i udało nam się odnaleźć.
Raz na autostradzie zatrzymała go policja. Nie dostał mandatu, a jedynie pouczenie, żeby trzymał się linii i jechał prawidłowo. Było to w Bułgarii.
- Wytłumaczyłem im, że jestem sportowcem i podejmuje się wyzwania dojechać z Polski do Turcji. Nie miałem przy sobie żadnego dokumentu, bo były w samochodzie. Na szczęście udało nam się dogadać – mówi.
W Stambule powitał go Grzegorz Michalski, konsul generalny.
- Zrobił nam małą wycieczkę – opowiada Jarzębski. - Opowiadał o placu głównym, a później poszliśmy do krypty, w której pochowano Adam Mickiewicza. Tam złożyłem kwiaty.
W innych miastach nie miał czasu na zwiedzanie. Zwykle robili kilka fotek i szli coś zjeść i odpocząć. W czasie jazdy Jarzębski żywił się batonami i chałwą. Pił soki warzywne. Spał po 7 godzin.
Wyruszali zwykle ok. 8.00. Na miejsce docierali jak robiła się szarówka.
To było trudne wyzwanie. Po kilku dniach podróży Jarzębski pisał na swoim fanpage'u, że wszystko go boli. Bolały go nie tylko mięśnie, ale również skóra.
- Tego, że po 14 godzinach jazdy się opalę, a właściwie spalę, nie przewidziałem – twierdzi. - Tego dnia było raczej pochmurno.
Najtrudniejsze momenty były, gdy musiał długo jechać pod górę. Najdłuższy taki odcinek zapamiętał w Rumunii. Liczył 8 kilometrów.
Meta była zorganizowana w pasażu Schillera w Łodzi. Jarzębski jest zawodnikiem łódzkiego AZS. Zanim dojechał na miejsce w Piotrkowie Trybunalskim czekali na niego kolarze z Pabianic, którzy pokonali z nim ostatni fragment trasy. Było ich trzech, ale Jarzębski zapamiętał dwa nazwiska: Włodzimierz Cichy i Wiesław Krawczyk.
W pasażu Schillera powitał go Władysław Skwarka, dyrektor łódzkiego oddziału PFRON. Później wyszła również Hanna Zdanowska, prezydent Łodzi.
- Pobiłem sam siebie – stwierdził podsumowując.
Przed nim Mistrzostwa Polski Niepełnosprawnych, z których zamierza przywieźć medal. Jeszcze nie wie jakiego kolejnego, spektakularnego zadania się podejmie. Jarzębskiego sponsoruje firma Sunbud.
Komentarze do artykułu: Nasz kolarz już w domu
Nasi internauci napisali 0 komentarzy