O kwalifikacji olimpijskiej dowiedziała się 7 lipca (niedziela) wieczorem. Źródłem informacji był… portal społecznościowy.

- Sporo nerwów kosztowało mnie to wyczekiwanie. Nadzieja na igrzyska raz pojawiała się, raz gasła – wspomina Kinga Królik. – Ostatecznie się udało i reprezentowałam Polskę na igrzyskach.

Pabianiczanka startowała w biegu na 3.000 metrów z przeszkodami. Nominacja olimpijska nie spowodowała zmiany planów. Następnego dnia spakowała się i pojechała na trzytygodniowe zgrupowanie do Wałcza. W trakcie obozu udała się do siedziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego, gdzie złożyła uroczyste ślubowanie i podpisała się na fladze olimpijskiej.

- Były trzy terminy ślubowania, ja byłam na pierwszym. W siedzibie PKOl było mnóstwo sportowców z różnych dyscyplin, ślubowali także trenerzy i sztaby medyczne – relacjonuje olimpijka.

Po uroczystości w stolicy wróciła na zgrupowanie. Przed wylotem na igrzyska udało się jej jeszcze spędzić trzy dni w domu.

- Byli tacy, którzy od razu po zgrupowaniu wsiadali w samolot i lecieli do Paryża. Ja mogłam złapać oddech, spędzić trochę czasu z najbliższymi – opowiada pani Kinga. – Rodzina jest przyzwyczajona do tego, że żyję na walizkach. Mimo zgrupowań i licznych wyjazdów, mamy ciągły kontakt.

Bonjour, Paris!

Z domu pojechała na lotnisko do Warszawy. Do Paryża olimpijczycy dostali się samolotem rejsowym, nie było specjalnie podstawionego samolotu rządowego czy czarteru.

- Mieliśmy wykupione szybsze przejścia, specjalnie wydzielone stanowiska do odprawy, żeby nie stać w kolejkach – przyznaje olimpijka. - Lecieliśmy razem z innymi pasażerami.

Na lotnisku w Paryżu czekali na nich organizatorzy. Przejazd z lotniska do wioski olimpijskiej trwał około pół godziny. Na drogach były specjalnie wydzielone pasy dla busów i autokarów z olimpijczykami, policja też „puszczała” szybciej pojazdy, które wiozły sportowców. Transport szedł sprawnie.

- W wiosce odebraliśmy bagaże, zakwaterowaliśmy się i poszliśmy do budynku misji olimpijskiej, gdzie otrzymaliśmy pakiety powitalne z kosmetykami i różnymi gadżetami – wspomina zawodniczka. – Polska miała do dyspozycji część 14-piętrowego wieżowca. Zamieszkałam w dwupoziomowym mieszkaniu z dwoma łazienkami i z balkonem. Były tam trzy dwuosobowe pokoje bez telewizorów.

Pabianiczankę zakwaterowano w pokoju wraz z Anną Wielgosz z Resovii, specjalistką od biegów na 800 metrów. Do dyspozycji miały słynne kartonowe łóżka. W trakcie igrzysk Internet obiegł film jak nasza mistrzyni w rzucie młotem Anita Włodarczyk „testuje” łóżko, intensywnie na nim skacząc. Czy Kinga Królik też zdecydowała się na taki sprawdzian?

- Wolałam nie ryzykować przed startem – śmieje się olimpijka. – Ja nie miałam kłopotów z wyspaniem się, łóżko było wygodne. Choć dwumetrowcy mogli mieć problem, ja przy 180 centymetrach wzrostu bez problemu się na nim mieściłam.

Fryzjer na miejscu

W wiosce sportowcy mieli do dyspozycji dwie stołówki, jedną z kuchniami świata, drugą bardziej ogólną, ale tam też różnorodność posiłków przyprawiała o zawrót głowy.

- Były chyba otwarte całą dobę, bo jednego dnia byłam w niej po godzinie 23.00 i swobodnie się posiliłam – mówi pani Kinga.

Sportowcy mieli specjalne chipy, dzięki którym mieli nieograniczony dostęp do napojów (coca-cola, sprite, napoje izotoniczne, woda) oraz do… kawy. W wiosce olimpijskiej wszyscy sportowcy, także ci najbardziej znani, jedli wspólnie. Ale nikt nie biegał za gwiazdami sportu ze smartfonem, prosząc o wspólne zdjęcie.

- Oni też mieli starty, mecze, walki i wyścigi. Przeżywali je na swój sposób, szukali przestrzeni dla siebie i każdy to szanował – przyznaje młodzieżowa wicemistrzyni Europy.

W Paryżu trenowała raz dziennie. W wiosce olimpijskiej bez problemu można było zrobić rozgrzewkę, rozbieganie czy trening na siłowni. Na dwa stadiony treningowe zawodników dowoziły specjalne busy. Główny stadion w Saint Denis oraz stadion rozgrzewkowy były otwarte tylko na oficjalny trening – 31 lipca.

- Wylatywałam z Polski 1 sierpnia, więc nie było okazji zapoznać się z bieżnią i obiektem – wspomina pabianiczanka. – Na miejscu wolałam się wyciszać, a w wiosce była specjalna strefa relaksu, pokój ze strefą ciszy i muzyką relaksacyjną. Byłam pod wrażeniem ilości sprzętu, który sprzyjał odpoczynkowi po zawodach i treningu.

Olimpijczycy mieli też do dyspozycji strefę gier. Na miejscu była kosmetyczka, fryzjer, można było sobie zrobić tatuaż z henny. Atrakcji było naprawdę dużo.

Dzień próby

Bieg eliminacyjny na 3.000 metrów z przeszkodami z udziałem Kingi Królik był zaplanowany na 4 sierpnia (niedziela) na godzinę 10.20. Jak wyglądały godziny przed startem?

- Pobudkę miałam o 6.15. Kwadrans później zjadłam śniadanie, wypiłam kawę. Potem miałam swoje przedstartowe obowiązki. Przed godziną 8.00 pojechałam na stadion rozgrzewkowy. Tam sprawdzono moją akredytację. Na stadionie posiedziałam chwilę. Około godziny 9.00 wyszłam na rozgrzewkę – relacjonuje zawodniczka. – O godzinie 9.49 musiałam być już gotowa do startu. Przed wyjściem na główny stadion Saint Denis w korytarzach było tak zimno, że dostałam gęsiej skórki. Po rozgrzewce pojawił się lekki stres, ale temperatura w korytarzu sprawiła, że zdołałam ochłonąć.

Na bieg eliminacyjny zawodniczki wyszły całą grupą. Przywitał ich komplet ponad 70 tysięcy kibiców.

- Nie było paraliżującego stresu typu: „O matko, co się tu dzieje”. Miałam wszystko poukładane w głowie na tyle, że stanęłam i pobiegłam – mówi Kinga Królik. – Walczyłam o pierwszą piątkę, która dawała wejście do finału. Z biegu pamiętam mało. Starałam się nie tracić energii na zbędne przepychanki.

W trakcie wyścigu pabianiczanka wykorzystywała momenty na trudnych technicznie rowach z wodą, korzystała też z błędów przeciwniczek.

- W pewnym momencie Albanka Luiza Gega nadepnęła na przeszkodę i z takich „wpadek” rywalek starałam się korzystać – przyznaje olimpijka.

Na metę dobiegła ósma. Czas 9:26.61 oznaczał nowy rekord życiowy, pobity o niemal pięć sekund. Finału jednak to nie dało.

- Bieżnia była dobra, szybka, ale nie miała dużego znaczenia w ustanowieniu „życiówki” – uważa pani Kinga. – Byłam z siebie zadowolona, czułam się lepiej przygotowana niż do mistrzostw Europy w Rzymie.

Olimpijski start kosztował ją sporo stresu i siły. Po zejściu z bieżni zawodnicy i zawodniczki muszą przejść przez strefę dla mediów. Nie mają obowiązku rozmowy z dziennikarzami. Skorzystała z tego choćby nasza skoczkini wzwyż, Maria Żodzik, co spotkało się z dużą krytyką. Kinga Królik udzieliła krótkiego wywiadu dla TVP Sport, ale tego dnia nie był to koniec jej medialnych występów.

- Wraz z Alicją i Anetą Konieczek dostałyśmy zaproszenie do Domu Polskiego w Paryżu, byłyśmy na antenie Polsatu Sport – opowiada biegaczka. – Do pokoju wróciłam późno.

Spacer do Luwru

Następny dzień pabianiczanka spędziła w wiosce olimpijskiej, korzystając z licznych atrakcji. Wraz z innymi polskimi sportowcami dopingowała kolegów, oglądając ich występy na telebimie ustawionym w wiosce. We wtorek 6 sierpnia udała się na krótki spacer po stolicy Francji. Była pod Wieżą Eiffla, przespacerowała się też do Luwru, gdzie był znicz olimpijski i wielkie olimpijskie koła. Wieczorem była na stadionie Saint Denis. Tam na żywo obejrzała m.in. finał biegu na 1.500 metrów mężczyzn.

- Lekkoatleci mogli wejść na stadion lekkoatletyczny jedynie za okazaniem akredytacji – mówi pani Kinga. – Mogliśmy też wykupić bilet na jedną dyscyplinę jednego dnia. Bardzo chciałam obejrzeć półfinał siatkarzy Polska – USA, ale nie było już miejsc. Pozostało trzymać kciuki za chłopaków, oglądając mecz w wiosce.

Olimpijka mogła wykupić dwa bilety na zawody dla swoich bliskich, ale nie skorzystała z tego prawa. Do Polski wróciła po tygodniu pobytu w stolicy Francji. Na lotnisku w Warszawie olimpijczyków witali kibice i dziennikarze.

- Nie wracałam z medalistami, ale dziennikarze kilka osób zaczepili. Na szczęście ja czmychnęłam bokiem – puszcza oko biegaczka. – Z lotniska pojechałam do siostry, która mieszka w Warszawie.

Pościel na pamiątkę

Z Igrzysk Olimpijskich w Paryżu Kinga Królik przywiozła sporo pamiątek – specjalne piny, które mogła wymieniać z innymi olimpijczykami (ma piny od zawodników z Egiptu, Francji, Belgii i Holandii), znaczki olimpijskie ze swoim wizerunkiem, złotą butelkę piwa z imieniem i nazwiskiem czy telefon z olimpijskim grawerem. Z pokoju można było zabrać do domu pościel z logo igrzysk, z czego nasza olimpijka także skorzystała.

- W tym roku spełniło się moje małe marzenie. Liczę na to, że za cztery lata pojadę na igrzyska do Los Angeles – mówi pabianiczanka. – Uważam, że stać mnie na finał igrzysk, do którego tak dużo mi nie brakowało. W najbliższych latach chciałabym dorównać światowej czołówce. Byłam na mistrzostwach Europy i mistrzostwach świata. Ale pod względem atmosfery, całej otoczki związanej z igrzyskami nie da się tego porównać do żadnej innej imprezy.

Grzegorz Ziarkowski