Proletaryat, bo o nim mowa, cieszy się dzisiaj statutem jednej z legend polskiego rocka. O historii zespołu, ale też planach na przyszłość rozmawialiśmy z Tomaszem Olejnikiem „Oleyem” - wokalistą i liderem grupy

Formacja powstała w 1987 r. Zadebiutowała w 1989 r. kasetą „Revolt”. Pierwszy album - pod tytułem „Proletaryat” - ukazał się rok później. W międzyczasie zespół wydał 12 płyt. W 2015 r. ukazała się płyta pt. „Oko za oko”. W 2023 r. „Ząb za ząb”.

Za nimi tysiące koncertów, festiwali i muzycznych inicjatyw.

W tym roku po raz pierwszy zagraliście na festiwalu w Opolu.

 - Opole zawsze kojarzyło mi się z miejscem, gdzie muzyka alternatywna, rockowa nie miała szczególnego posłuchu. To taki popkulturowy festiwal. Dlatego my nie za bardzo szukaliśmy drogi do Opola i również organizatorzy ówczesnych festiwali nie widzieli na tej drodze nas. Jakoś tak to wyszło.

Co się zmieniło?

- Obecne kierownictwo TVP najwyraźniej postanowiło się uwiarygodnić i namaścić ten festiwal takim przekazem, że impreza jest bardziej liberalna i otwarta muzycznie, skierowana do młodych. Ktoś wpadł na pomysł, żeby na dzień rockowy zaprosić też nas.

I tak drugiego dnia 61. Festiwalu w Opolu Proletaryat rozgrzał publiczność, występując między innymi obok  Kobranocki i Oddziału Zamkniętego. Jak było?

 - Nie brakowało obaw. Miałem świadomość, że na widowni siedzą ludzie trochę z łapanki. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak nas przyjmą. To nie może się udać - pomyślałem. Ogromny etos tego festiwalu, namaszczonego przez największe gwiazdy polskiej piosenki, a tu nasza bezkompromisowa, ostra muzyka.

Ale była petarda! Obudziliście publiczność.

- Ku mojej uciesze okazało się, że ten rockowy dzień festiwalowy miał największą oglądalność. Zagraliśmy obok zespołów, które tak jak my, wystąpiły na deskach amfiteatru opolskiego po trzydziestu kilku latach obecności na scenie muzycznej.

Jak to odczuliście?

– Ludzie byli zaskakująco pozytywnym elementem festiwalu. Po naszym występie telefony się rozdzwoniły, dostałem mnóstwo wiadomości. Wielu fanów, którzy dawno o nas zapomnieli, albo funkcjonowali w przekonaniu, że już nie gramy, obudziło się. Zaczęli dopytywać – to wy jeszcze gracie? No, gramy. Okazało się, że publiczność, która w moim przekonaniu miała być taka chłodna i dla której nasza twórczość mogła być niezrozumiała, była fantastyczna. To pozytywne zaskoczenie. Mieliśmy fajną wymianę energii. A to dla muzyka jest najcenniejsze.

Było rockowo, a nie rozrywkowo.

– Jeżeli emanujesz pozytywną, fajną energią, taką właściwą, to publiczność ją oddaje w dwójnasób. Im wyższa amplituda tej energii, tym koncert jest lepszy. Wszystko się układa, wszystko się udaje, nikt się nie wysypuje, wszyscy się cieszą. Jest moc. I, o dziwo, w skali od 1 do 10 w Opolu było 9, mimo że to był krótki występ. Byliśmy na scenie 8 minut.

Krótko, ale treściwie...

- Wszystko było wyliczone co do sekundy. Technicy się uwijali. Za sceną pracowało mnóstwo ludzi. Pełny profesjonalizm. Złego słowa na ten festiwal powiedzieć nie mogę. My też daliśmy z siebie sto procent. Ale to taka nasza zasada. Bez względu dla jakiej publiczności gramy, czy występujemy przed kilkoma osobami, czy przed kilkoma tysiącami, tak jak na Woodstocku, zawsze dajemy z siebie wszystko.

Energia na najwyższym poziomie, muzyka i teksy również… a co się zmieniło, czego ubyło?

– Włosów. Kiedyś były niemal do pasa, a dzisiaj... Cały czas mentalnie mamy po 20 lat. Należymy chyba do grupy, której najtrudniej będzie się zestarzeć. Fizyczność ulega dysfunkcji, mentalność zostaje… to będą trudne zderzenia.

Ale jest ogrom doświadczeń. Niełatwych zapewne. Raz na szczycie, a potem cisza i pisanie tekstów do szuflady...

- Lata 90. były dla nas szalone. Byliśmy tuzami na polskiej, rockowej scenie muzycznej. Jeździliśmy w regularne trasy koncertowe i to niemal w takim zachodnim wydaniu, autokarami z cateringiem. Niestety po latach, tak jak cała muzyka rockowa, zeszliśmy do podziemia.

Ale jest co wspominać…

- To był precedens. Sam fakt, że ta kapela powstała w Pabianicach, w mieście bez tradycji rockowych. Owszem, paru kolegów grało bluesa i robią to do dzisiaj, zaczynaliśmy w podobnym czasie. To był jakiś przypadek, jakiś plan Boży, że nam się udało. Przecież powstaliśmy w czasie komuny.

Sama nazwa zespołu budziła kontrowersje..

- Musiałem jeździć do Łodzi do urzędu cenzorskiego, gdzie składałem teksty do „korekty”, a pani mazała po nich i mazała… Patrzyłem na to z niedowierzaniem! W tamtym okresie zdarzały się koncerty i to nierzadko, gdy pojawiali się na nich panowie w szarych prochowcach i wyłączali prąd, zabierali też ze sobą „korki”, czyli bezpieczniki elektryczne.

Było z czym walczyć…

- Wtedy muzyka była takim konkretnym narzędziem. Pewnie dlatego wzywano mnie na przesłuchania celem wyjaśnienia na przykład, dlaczego nazwaliśmy zespół Proletaryat – co z tego wynika? O co nam chodzi, dlaczego mamy takie a nie inne teksty, a czy mój ojciec był w partii, a dziadek służył u Andersa… tego typu pytaniom nie było końca. Momentami robiło się nieciekawie. Ale na szczęście byłem chyba jakimś niedocenianym elementem opozycji, bo chyba nigdy teczki mi nie założono.

Muzyka była najważniejsza..

 - Po prostu zająłem się graniem tak na 100 procent. Na studia nie poszedłem, bo tego nie pogodziłem. Chociaż rodzice widzieli mnie na Sorbonie. Było to czasem źródłem konfliktów...

W czasie tych wszystkich lat nagrywania kolejnych płyt i tras koncertowych też bywało różnie. Ale co to były za czasy.

Raz hossa, raz bessa?

- Niestety. My też nie chcieliśmy przejść na tak zwaną jasną stronę muzycznej mocy i dołączyć do popkultury. A często nas namawiano. Wiele zespołów, z którymi grywaliśmy wspólnie, tak zrobiło. My mamy jednak swoje reguły, trochę jak w zakonie. Nie wiem, czy to źle, czy dobrze. Ale jesteśmy temu wierni i oddani. Nigdy ten zespół się nie sprzedał. A były to czasy działania naprawdę dużych koncernów muzycznych i wytwórni wydawniczych w Polsce. Udało nam się zachować swoją tożsamość niezależną od nikogo i niczego. Wypracowaliśmy swój styl, rytm, puls, muzyczny i literacki.

Publiczność to docenia?

- Tak. Być może dzięki temu po tych 37 latach ludzie zwracają się do nas z szacunkiem i atencją. Doceniają, że jesteśmy jedną z niewielu kapel, które ostały się z tamtych czasów i mało tego, że gramy, to robimy to z tym samym oddaniem i założeniami, jak 37 lat temu. Być może to jest jakiś nasz klucz do sukcesu. My od samego początku angażowaliśmy się w politykę i robimy to do dzisiaj, za czasów komuny byliśmy obstrukcyjni w stosunku do władzy. Nasza najnowsza płyta ma taki sam charakter, nawiązując do tych wszystkich najlepszych tradycji, w których Proletaryat powstawał.

Płyta „Ząb za ząb” wyszła w marcu ubiegłego roku. O czym teraz śpiewasz, co chcesz przekazać, kogo poruszyć?

- Nie odkryję wielkiej tajemnicy. Chcieliśmy dotrzeć do młodych ludzi, spróbować zaangażować ich w cokolwiek. To, co się wśród nich dzieje, można nazwać brakiem celu, motywacji. Ale tak się dzieje, gdy masz wszystko w zasięgu ręki, a jedyny problem polega na tym, że tu masz mniej, a tam więcej. Czy przewrócić się z prawego boku na lewy, czy z pleców na brzuch… Brakuje im wyzwań.
Naszym celem i założeniem było, żeby zmotywować młodych, dotrzeć do nich w jakikolwiek sposób przy pomocy palca, pięści, słowa, bólu, żeby poruszyć tą bezmyślną masę. Żeby oderwać ich od tych alternatywnych rzeczywistości. Ci ludzie kiedyś będą rodzicami. Co oni przekażą swoim dzieciom?

Więc jest przesłanie!

– Jak zawsze, każda płyta z nim powstawała. O ideę warto zawsze walczyć, to taki mój logotyp. Nie wolno się poddawać i porzucać najważniejszych myśli, rzeczy, które kształtują twoją drogę. Zawsze chciałem też być w  porządku w stosunku do swoich najbliższych, do swoich kolegów, do siebie, do swoich zasad. Zresztą w zespole mamy „komunę” od zawsze, wszystko dzielimy po równo, po tyle samo zarabiamy i być może dlatego ta kapela funkcjonuje od lat i nie mamy żadnych konfliktów.

Przesłanie i treść owszem, ale muzyka to też rozrywka i pieniądze. Da się to pogodzić?

- Kasy nigdy nie miałem. Tutaj trzeba zawsze uważać na ludzi, którzy nazywają się twoimi przyjaciółmi. Wiele razy zostaliśmy z niczym w starciu z wytwórniami i najróżniejszymi menadżerami. Ale być może dzięki temu jeszcze żyjemy i mamy się dobrze. Coś się zawsze dzieje kosztem czegoś, jakaś równowaga musi panować. Coś dostajesz w zamian za to, że coś tracisz. Ja mam taką filozofię, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Widocznie tak miało być, taka nasza karma.

Komercyjni nie byliście…

 - Był moment, gdy w 2000 roku razem z Kacprem wyjechaliśmy do pracy do Londynu, na budowę. To było pół roku ciężkiej fizycznej pracy od rana do nocy. Ale miałem żonę, dziecko, których nie mogłem utrzymać z grania. Coś koszmarnego. Było ciężko, ale ten czas bardzo wiele mnie nauczył. Szacunku dla pracy, do ludzi, do samego siebie. Gdy wróciłem do Polski, wiedziałem, że muszę robić to, co kocham, a kocham grać. Oczywiście teraz poza graniem mam jeszcze inne zajęcie. Jestem kierowcą w Pabianickim Centrum Medycznym. Po prostu muszę mieć ubezpieczenie zdrowotne. Coś się stanie, stracę głos i zostaję z niczym!

Wasza popularność miała swoje wzloty. Jesteście teraz rozpoznawalni, jak to było u szczytu sławy?

- Oj, działo się. Raz na Krupówkach w Zakopanem z jeszcze wtedy narzeczoną uciekaliśmy przed szkolnymi wycieczkami. Zamknęliśmy się w toalecie w jakiejś knajpie, żeby przeczekać. Dobijali się do nas pół godziny. Teraz nie jestem rozpoznawalny. Oczywiście jak w pracy ktoś wie, kim jestem, to poklepie mnie po ramieniu, powie coś dobrego, albo zagada, że widział mnie na przykład w telewizji. Jakby to była nowość. W latach 90. byłem niemal codziennie w telewizji, w radiu. Teraz po latach doceniam fakt, że w czasach, gdy byliśmy na szczycie, nie było komórek, nikt nie robił zdjęć za kulisami i na ulicach. Miałem okazję takiej popularności doświadczyć i nie chciałbym  tego ponownie. Nie jestem próżny, nie potrzebuję tego. Nie mam „parcia na szkło”. Robię to, co chcę, co kocham i nie muszę działać w taki ostentacyjny sposób. Mam już prawie czterdzieści lat scenicznego doświadczenia, swoje już przeżyłem.

Tyle lat na scenie i nadal głos jak dzwon. Jak to robisz?

– 50 gramów dobrej whisky przed koncertem i 50 po. Może być też koniak albo brandy. Nauczyła mnie tego Edyta Bartosiewicz. Ale muszę się pilnować. 10 lat temu nie zadbałem o takie BHP i straciłem głos po koncercie, a za tydzień miałem kolejny. Znalazłem wtedy w Łodzi foniatrę, która zajęła się mną, ratując zastrzykami ze sterydów w struny głosowe. To nie było przyjemne. Zaśpiewałem ten koncert, ale nie chciałbym tego przeżyć po raz drugi.
 

Pracujesz nad emisją?

– Niektórzy myślą, że ze mnie taki naturszczyk, że po prostu tak mam, z takim głosem się urodziłem. To nie do końca prawda. Za czasów studia „Izabelin” w latach 94-96 miałem lekcje u Eli Zapendowskiej. Ona nauczyła mnie paru rzeczy związanych z oddechem, z emisją, przydało się, chwała jej za to! W tym moim „darciu się” jest technika, żeby się nie zedrzeć, a kiedyś zdarzało mi się to permanentnie.

No łatwo nie jest, ale założę się, że scena to twoja największa przygoda.

- Porównałbym siebie do postaci doktora Jekylla i Mr Hyde z powieści Roberta Luisa Stevensona. Dzisiaj jestem Tomkiem Olejnikiem, normalnym facetem, domatorem, kierowcą, mężem i  ojcem, właścicielem psa. Gdy jestem na scenie, przechodzę metamorfozę, przepoczwarzam się w „gada” ryczącego, żądnego krwi, czasem nawet tego drugiego nie kontroluję do końca. Wtedy funkcjonuję w dwóch równoległych rzeczywistościach. Fantastyczna historia, polecam każdemu. Te dwie postacie nie mają ze sobą konfliktu, one się uzupełniają. Jak wyjeżdżamy w trasę, jest moc, dzieje się, nareszcie – hulaj dusza, piekła nie ma… Ale gdy wracamy, to oddychamy z ulgą. Nareszcie spokój, dom, telewizor, kapcie, fotel.

Jak przez te lata zmieniała się publiczność. Kto was teraz słucha?     

- Różni ludzie. Nasi rówieśnicy, którzy są fanami od samego początku, ich dzieci, ale również przychodzą na koncerty dzieci ich dzieci. Wnuki tych pierwszych, w przedziale 12-15 lat. To już trzy pokolenia. Ci najmłodsi śpiewają nasze najnowsze teksty. Dla mnie jako twórcy to jest taka wartość, która niesamowicie satysfakcjonuje. Na scenie czuję się akceptowany, czuję tę wymianę energii z publicznością. To jest jak narkotyk. Dopóki będę w kontakcie i na siłach, żeby wyjść na scenę, to będę to robił.  Warunkiem jest oczywiście to, że ktoś będzie chciał mnie słuchać, ale to może być kilka osób, nawet jedna. Scena to takie moje miejsce spełnienia, takie miejsce w życiu, którego wielu szuka i często nie znajduje.

Najbliższe wyzwanie?

 – Jesienna trasa koncertowa pt. „Samo Zło”, tak jak tytuł najnowszego utworu Proletaryatu, która rusza po 20 września. Koncerty są zaplanowane na piątek, sobotę, niedzielę i tak w każdy weekend z jednym wyjątkiem do końca roku. Nie mam już 25 lat, jestem trochę przerażony, jak ja sobie z tym poradzę. To będzie moje najpoważniejsze wyzwanie w życiu. O głos martwię się najbardziej. Pewne rzeczy będzie trzeba sobie odpuścić.