Za oceanem kalendarz wpadł w ręce 68-letniego Norberta Scherera, Niemca urodzonego nad Dobrzynką. "Na jednej z pocztówek znalazłem swój dom rodzinny" - ze wzruszeniem pisze Scherer z Ameryki.
"Obudziły się we mnie wspomnienia dawnych dobrych czasów w Pabianicach" - tak rozpoczyna się list Scherera do Ewy Lewandowskiej, nauczycielki z Gimnazjum nr 2. To ona wydrukowała kalendarz z fotografiami starych Pabianic.
Norbert (rodzice mówili na niego Horst) urodził się 20 kwietnia 1935 roku w kamienicy na rogu ulic Zamkowej 20 i Narutowicza 1. Jego dziadek, Gustaw Gottlieb Scherer, miał tu mały sklep z wyrobami jubilerskimi i zegarkami. Sprzedawał także rowery i naprawiał je. W 1935 roku ojciec Norberta przejął sklep. Sprzedawał rowery, zabawki, później motocykle i maszyny do szycia.
"Wykupił wyposażenie sklepu spożywczego od Żyda Gruensteina, który wraz z rodziną próbował wydostać się z Pabianic" - wspomina Norbert Scherer.
Pamięta, że w sklepie pracowały cztery osoby: Klemens Twardowski, Wiesiek Leszczyński oraz Józef i Jakub.
"Pamiętam Izabellę Mueller (była pół-Polką) i panią Sobieszczańską. Była - jak mi się wtedy wydawało - starszą panią, którą moja mama zatrudniła, żeby uchronić ją przed wywiezieniem na roboty do Niemiec. Jej mąż był przed wojną zarządcą Stacji Kolejowej w Pabianicach. Miała bardzo ładną córkę, Danusię. Mieliśmy pomoc domową, Kasię, zaprzyjaźnioną z panią Sobieszczańską. Kasia po wojnie pracowała na kolei jako dróżniczka i mieszkała w małym domu przy kolei. Pamiętam też stróża, pana Maciaszka. Był niepełnosprawny, gdyż wypadł z trzeciego piętra, kiedy próbował zreperować bojler na wodę".
Rodzina Schererów była baptystami, chodziła do kościoła przy ul. Fabrycznej (dziś Waryńskiego). "Myślę, że ten kościół jeszcze stoi" - ma nadzieję Scherer. "Z powodów religijnych mój ojciec nie wstąpił do "Partii" i został wcielony do Wehrmachtu w 1942 r. Zginął w sierpniu 1944 r. Mama sama prowadziła sklep".
W styczniu 1945 roku Schererowie próbowali uciec z Polski krytymi furmankami. Dotarli do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie dogonili ich Rosjanie. Wrócili do Pabianic. Sklep był splądrowany i spalony. W ich domu mieszkali jacyś ludzie. Dach nad głową Schererowie znaleźli na strychu budynku przy Zamkowej 20.
"Moje ciotki i mama trafiły do obozu pracy, najpierw przy ul. Kaplicznej, później do obozu pracy w fabryce Krusche i Ender" - wspomina Norbert Scherer. "Ja podejmowałem się różnych prac, żeby zarobić trochę pieniędzy".
Był pomocnikiem w cukierni Sommorowskiego i w sklepie elektrycznym Zawadzkiego. Pomagał w pracach domowych rodzinie tkacza Zagurowskiego. W końcu zajął się sprzedażą gazet.
"Pamiętam tytuły tych gazet: Dziennik Łódzki, Głos Robotniczy, Głos Popularny, Echo Wieczorne, Dziennik albo Głos Ludowy" - wylicza. "W tamtych czasach był to dobry interes. Gazety były tanie, każdy kupował po kilka. Mój rewir był na przystanku tramwajowym przy bramie fabryki Kindlera. Zaczynałem od wykładania gazet w oknach piwnic Urzędu Skarbowego".
Potem stanął kiosk, w którym sprzedawał dziadek Scherera, a Norbert handlował gazetami w tramwajach. W niedziele rozkładał gazety na murku przed kościołem lub na stadionie piłkarskim PTC przy Zamkowej, bo wtedy był mecz i przychodziło sporo kibiców.
"W 1947 r. mama uciekła z obozu pracy i zaryzykowaliśmy wyjazd do Niemiec" - opowiada. "Dotarliśmy do Hannoveru, a w 1951 r. wyemigrowaliśmy do USA".
Teraz Norbert Scherer mieszka w Detroit. Ma dwóch synów. Po raz drugi ożenił się z Amerykanką pochodzenia polsko-litewskiego.
Komentarze do artykułu: Jego ukochane miasto
Nasi internauci napisali 0 komentarzy