Rozkaz przyszedł nagle: „Wysyłajcie ciężki wóz gaśniczy! Płoną podziemne magazyny gazu w Wierzchowicach na Dolnym Śląsku. Miejscowa straż nie daje sobie rady”.
– To była największa akcja, w jakiej brali udział pabianiccy strażacy – mówi aspirant sztabowy Wojciech Janicki.
Pożar wybuchł w niedzielę 21 lipca. Z otworu wiertniczego w magazynach wypłynął gaz. Zapalił się. Runęła wieża wiertnicza. Straty były ogromne. Co sekunda z dymem „szło” 2.000 zł.
Z Pabianic wyruszył wóz z potężnym działkiem wodnym, z którego można wystrzelić ponad 2.000 litrów wody na minutę. Dwuosobowa załoga samochodu – aspirant sztabowy Grzegorz Krawczyk i sekcyjny Wojciech Hanc.
Polewali, by nie wybuchły opony
Poniedziałek, godzina 23.00. Krawczyk i Hanc docierają na miejsce pożaru. Gaz płonie na tle lasu. Płomień ma ponad 60 metrów wysokości. Trzykrotnie przewyższa najdłuższe pnie drzew. Przypomina monstrualną zapalniczkę. Zaczyna się kilka metrów nad ziemią czerwoną kulą ognia. Na wierzchołku „zapalniczki” powietrze liżą olbrzymie, iskrzące języki.
Wóz z Pabianic zastąpił jelcza miejscowych strażaków. Może on pomieścić 8.200 litrów – o 3.000 litrów wody więcej. Choć od pożaru dzieli pabianiczan aż 300 metrów, ryk płonącego gazu jest nie do zniesienia. Strażacy pracują w słuchawkach. Aby się ze sobą porozumieć, muszą krzyczeć wprost do ucha.
Jest noc, ale nie ma czasu na sen. Krawczyk i Hanc bez przerwy leją wodę – ponad 30 godzin. Gdy wiatr wieje od strony pożaru, temperatura powietrza przekracza 60 stopni Celsjusza.
– Było tak gorąco, że co pół godziny musieliśmy polewać koła naszego wozu, by opony nie wybuchły – opowiada aspirant Krawczyk.
Odpoczywają na zmianę, w kabinie samochodu. W hałasie płonącego gazu i lejącej się wody strażakom muszą wystarczyć krótkie, niespokojne drzemki.
Pochłonie nas ziemia
Wtorek. Około 12.00. Nasza załoga stoi 50 metrów od pożaru. Chłodzą teren wokół zawalonej wieży wiertniczej. Tam uwijają się ratownicy górnictwa. Próbują zatamować wyciek. Po wodę jeżdżą do oddalonego o 5 kilometrów stawu. Drogę do zbiornika obstawia policja.
– Usłyszeliśmy przez radio, że policjanci nie wpuszczają sekcji, które są poza zagrożonym terenem – opowiada Krawczyk. – Ratownicy próbowali nowych metod gaszenia, nie wiedzieli jakie mogą być tego skutki.
Wiadomość elektryzuje strażaków. Lotem błyskawicy rozchodzi się plotka, że wszystko w pobliżu może się zawalić.
Budziła ich złowroga cisza
Czwartek godzina 7.00. Z Pabianic wyjeżdżają aspirant sztabowy Wojciech Janicki i starszy ogniomistrz Piotr Bartoszek. Jadą do Wierzchowic, by zmienić wykończonych akcją Krawczyka i Hanca. Na miejscu są o 11.00.
– Na powitanie usłyszeliśmy: „Jest przechlapane” – wspomina aspirant Janicki. – Nie mogliśmy pojąć, dlaczego oni nie mówią do nas tylko krzyczą. Dopiero po chwili zrozumieliśmy, że przekrzykują płonący gaz.
Janicki i Bartoszek zatrzymali się kilometr od pożaru. Czekają na rozkazy. Noc minęła spokojnie. Uszy zdążyły się przyzwyczaić do hałasu.
– Budziliśmy się, gdy ogień na chwilę przygasał. Te momenty złowrogiej ciszy wyrywały nas ze snu – opowiada aspirant Janicki.
Piątek. Od 7.00 do 21.00 nasi dowożą wodę ze stawu (5 km od pożaru) do zbiornika wykopanego zaledwie 50 m od ognia. Mają tylko krótką przerwę na obiad. Aspirant Janicki zostaje dowódcą stuosobowej brygady strażaków. Wysyła ludzi do akcji, dba, by sprzęt był gotowy na czas.
W centrum żywiołu
Sobota, godzina 11.00. Na plac obozu wychodzi oficer z Wrocławia. Wyczytuje dwanaście nazwisk, wśród nich starszego ogniomistrza Bartoszka. Wyczytani będą usuwać fragmenty zawalonej wieży wiertniczej.
Podchodzą blisko pożaru. Płomień nie jest już tak wysoki, bo gazownicy pompują wodę do wycieku. Rozrzedzony gaz nie pali się tak intensywnie, mimo to „zapalniczka” ma ponad 30 metrów. Strażacy podchodzą do samej głowicy, którą „wybija” gaz. Rozglądają się. Nagle pada rozkaz odwrotu.
– Wtedy usłyszeliśmy, że robota będzie trudna i niebezpieczna, dlatego pójdą tylko ochotnicy – wspomina Bartoszek. – Zgłosiłem się. Czułem, że dam radę.
Pracują parami. Jeden tnie elementy konstrukcji potężną spalinową piłą, drugi musi uważać na to, co dzieje się dookoła. Uwijają się do dziewiątej wieczorem.
– Ciąłem te zwały żelastwa, a metr nad głową miałem płomień – wspomina Bartoszek. – Do tego woda lała nam się na głowy. Gdy gaz przygasał, była letnia. Gdy wybuchał na nowo, momentalnie robiła się gorąca.
I po pożarze
W niedzielę Janickiego i Bartoszka zmieniają: aspirant Wojciech Jakubek i sekcyjny Sławomir Zdziebłowski.
– Pożar był praktycznie ugaszony. Dlatego wróciliśmy tego samego dnia – mówi Jakubek.
* * *
W akcji gaśniczej brało udział 130 strażaków z całej Polski i 35 ratowników górnictwa. Były 32 wozy gaśnicze i 19 cystern dowożących wodę. Ogień ugaszono po 10 dniach. Wyciek gazu ratownicy zatkali... piłeczkami do bejsbola.
* * *
Samochód z Pabianic „pracował” tak ciężko, że musi przejść kapitalny remont.
Komentarze do artykułu: Jak nasi szli w ogień
Nasi internauci napisali 0 komentarzy