A pisząc te słowa w liście do kapituły krakowskiej, na myśli mieli całe tabuny grzeszników. Tych, którzy pili na umór, w karczmach trwonili majątki, okradali bliźnich, wszczynali uliczne burdy, gwałcili niewiasty, a nawet z siekierą szli na bliźniego.
W owych czasach pośrodku Starego Rynku stał drewniany ratusz – siedziba władz Pabianic. Mieścił się w nim również sąd (w dwóch izbach) i szynk (w jednej dużej izbie na parterze). W szynku (oberży), oprócz gorzałki, piwa, wina i miodu, można było kupić bochen chleba. Mieszczanie nazywali ten szynk „ratusznym”.
W Pabianicach były wtedy trzy szynki: ratuszny, plebański i zamkowy oraz jedna austeria (zajazd). Ta ostatnia mieściła się w dwóch obszernych izbach karczemnych, miała też dwie izby gościnne, alkierze i stajnię. Przywilej szynkowania (otwierania oberży), wydany 1602 roku, miały również cztery wsie koło Pabianic: Wola Zaradzyńska, Rypułtowice, Karnyszewice (tak wówczas pisano nazwę tej wsi) i Jutrzkowice oraz wsie koło Rzgowa: Guzew, Gadka, Grodzisk, Prawda.
W szynku ratusznym do tańca przygrywali skrzypkowie – opisują kronikarze z tamtych lat. Grali na skrzypcach zazwyczaj pożyczanych od zamożnych mieszczan, bo własnych instrumentów się nie dorobili. Na Zamku starosta wydawał uczty dla oficerów wojsk, lustratorów majątku kapituły i okolicznej szlachty. Do stołów podawała służba odziana w liberie. Przyjęcia były wystawne. Znoszono wino węgierskie i francuskie, miody, piwo, cukry, korzenie, pieczone dziki, sarny, zające, bażanty, kaczki i gęsi. Według akt miejskich w 1776 r. wydatki na biesiady wyniosły 1202 złotych polskich – równowartość kilku domów przy głównej ulicy Pabianic (zwanej Piotrkowską).
W 1737 roku 10 mieszczan pabianickich legalnie pędziło wódkę – na handel. Przy Zamku był spory browar z własną studnią.
Prawo nie pozwalało wywozić trunków z Pabianic na wieś ani do innych miast. Władza ustanowiła, że „kto potajemnie wywozi piwo czy gorzałkę z miasta, zapłaci karę 10 grzywien”.
Mieszczanom i kmieciom (wieśniakom) wolno było pić w szynkach, ile dusza zapragnie, ale nie mieli prawa wynosić do domów dzbanów z trunkami. Zakazane było picie w gospodach przed południem. W niedziele, święta i dni targowe mieszczanie oraz kmiecie mieli nakaz omijania szynków. Prawo wskazywało im, by „czym prędzej na południe wracali do domów” prosto z kościoła albo targowiska. Ustawodawcom chodziło o to, by pieniądze poddanych trafiały do kościelnych skarbon, a nie do kieszeni szynkarzy. Na karczmarzy prawo nakładało przymus „baczyć, aby poddani w cudzych karczmach nie pijali albo cudzych trunków do chałup nie brali”. Karczmarze mieli nakaz donoszenia o tym do dworu.
Swawolnych mieszczan i kmieci próbowano wychowywać w kościołach.
W rozporządzeniach z 1579 r. oraz z la 1600-1604 kapituła krakowska nakazywała poddanym, by we wszystkie niedziele i święta szli na kazania do kościołów. Spośród mieszkańców każdej ulicy wyznaczani byli dziesiętnicy, którzy kontrolowali nieobecności na mszach. Kara za ominięcie kościoła wynosiła 1 grosz dla proboszcza. Ściągał ją zarząd miejski.
Za niedbalstwo dziesiętnik karany był przez podstarościego 3 grzywnami. Ówczesny kronikarz pisał, że „ulepszanie” kmieci i mieszczan drogą nabożeństw i kazań chybiło celu. Zwłaszcza, że blisko kościołów stawiano szynki i austerie, które wychodzących z nabożeństw wabiły zgiełkiem i muzyką.
Zubożała szlachta nienawidziła coraz bardziej nienawidziła mieszczan, bogacących się na handlu, pędzeniu gorzałki, warzeniu piwa, prowadzeniu karczm i zajazdów, prowadzeniu piekarni i rzeźnickich straganów. Miała ich za gorszych, bo mieszczanie nie mieli rodowych herbów. Po paru kwartach gorzałki burdy w szynkach wszczynali z mieszczanami szlachcice biedniejsi od myszy kościelnych. W 1690 roku do domu wójta Pabianic Kuczkowskiego wpadł pijany szlachcic, imć Maciej Dubiński. I zelżył tam gościa wójta – mieszczanina Wojciecha Zmudzkiego. Dudziński wymachiwał szablą i darł się: „Ja szlachcić, tyś chłystek, ścierek. Psuś tyś brat, ale nie mnie!”.
Rozrabiały też pijane mieszczki, czyniąc hałas przed szynkami i na ulicach. Zazdrosne panny brały się za łby z rywalkami, a troskliwe niewiasty prały po pyskach mężów i synalków, gdy bez grosza, za to na chwiejnych nogach i z pustymi kieszeniami, wracali do domu z szynku.
Wyrokami za burdy uliczne w 1685 roku były chłosty z rąk sługi miejskiego na rynku pabianickim - „po 50 plag każda”.
Ci, którzy na bójki szli z siekierami, rychło stawali przed sądem wójtowskim. Dostawali za to przeważnie po 50 plag, więzienie albo karę nazywaną „staniem po mszy świętej”. Skazany stał wtedy pod pręgierzem, w dłoniach dzierżąc tę siekierę, z którą narozrabiał. Stał tak, biedaczysko, przez całą mszę wielką i przez całe kazanie. Na koniec musiał przytargać na ołtarze kościoła od jednego do trzech wrębów wosku – żeby świece nie zagasły.
Za zabójstwa karano surowo. Kramarza pabianickiego Sebastiana Zawidzkiego za zamordowanie w celach rabunkowych kramarki ze Rzgowa sąd kazał ściąć pod pręgierzem „przez Franciszka Jana Waxtymiana, Magistrata Łowickiego” – jak napisano w XVII-wiecznym wyroku. Zrobiono to na oczach publiki, która tłumnie zbiegła się na Stary Rynek.
Kronikarze opisują, że rynek przy kościele był wytyczony pomiędzy ulicami Piotrkowską (dziś ul. Stary Rynek) a Tuszyńską (dziś Grobelna).
Na rogu Tuszyńskiej, która za miastem stawała się polną drogą wiodącą do Tuszyna, wyrastał dom szpitalny.
Zabójstwa przypadkowe były karane łagodniej. W 1651 roku młynarz znad Dobrzynki, Jan Chaduła, uśmiercił syna „podczas karcenia go” (tak zanotowano w księgach sądowych). Za karę skruszony młynarz stał w kunie (żelazne obręcze zbudowane z dwóch zamykanych części, wkładane na szyję lub rękę skazańcom, zamykane na kłódkę). Stał tak w kościele przez 6 dni świątecznych. Zapłacił też 10 grzywien kapitule krakowskiej - za zabicie poddanego, który nadawał się do pracy.
Gdy w 1711 roku podczas sprzeczki o konie zagrodnik (chłop pańszczyźniany) zginał z ręki półzagrodnika, zabójca usłyszał wyrok: 150 plag pod pręgierzem stojącym na środku rynku miejskiego i leżenie krzyżem w kościele przez trzy kolejne święta.
Cudzołóstwo karano niemal tak surowo jak zabójstwo. Sprawcy groziło za to ucięcie głowy, wyświęcenie z miasta oraz biczowanie. Dokumenty sądowe z lat 1604-1734 notują wyjątkowo mało wyroków na cudzołożników.
Kara śmierci („kara gardła”) była rzadka, bo zbyt drogo kosztowało sprowadzenie do Pabianic kata z Łowicza, a nikt inny tej roboty nie mógł się podjąć. Poza tym administratorzy tutejszych włości woleli dostać od skazanego grzywnę w srebrze czy złocie, niż płacić za usługę kata. Dlatego liczba ciężkich przestępstw systematycznie rosła.
Powszechnie stosowaną metodą wydobywania zeznań z oskarżonych były tortury. Stosowano je zwłaszcza wobec podejrzanych o zabójstwa i kradzieże. Zdarzało się, że podczas łamania kołem nieszczęśnik przyznawali się do wszystkich kradzieży i zbrodni w okolicy.
Za gwałt na niewieście karano grzywną. W archiwach zachował się zapis wyroku z 1641 r., w którym czytamy: „Wójt i świadkowie wynaleźli, aby Wolski (hajduk pański) dał za ten wstyd sromotę Zophiej Kiernalownie grzywien 8 zaraś nazajutrz po św. Mateuszu”.
Jeśli winowajca nie chciał płacić na utrzymanie dziecka, zgwałcona kobieta składała przysięgę na pabianickim rynku – w obecności tłumu gapiów. Jedną z takich przysiąg, złożoną w 1643 roku, zanotował ówczesny kronikarz: „Stanąwszy na miejscu gdzie Ratusz był w półrynku przysięgała samotrzecia, że taż Anna Brachówna z nikim innym dziecięcia na świat nie spłodziła tylko z Błażejem Plutką z Guzewa, której przysięgi słuchał tenże Błażej Plutka”.
Głośnym echem po Pabianicach odbiła się pod koniec XVII wieku sprawa sądowa wytoczona zamożnemu mieszczaninowi tutejszemu Sebastianowi Swierczykowi.
O namowę do „grzechu nieczystego” skarżyła go uboga, lecz wielce urodziwa zamężna mieszczka Adamowa Wardzicowa. Niewiasta owa utrzymywała, iż pod nieobecność jej męża Świerczyk przychodził do domu Wardziców, znosząc prezenty „na pokuszenie”. Jednego razu miał przynieść pół kwarty białej mąki, innym razem bochenek chleba, to znów kwartę grochu. Miał też obiecywać Adamowej piękne stroje i pieniądze. Ale „do złamania przykazań i sakramentu nie doszło” – jak orzekli liczni świadkowie.
Sąd uważnie wysłuchał stron sporu i wydał surowy wyrok. Za próby uwiedzenia zamężnej niewiasty Świerczyk został wsadzony do więzienia. Miał też kazać służbie zanieść do kościoła 4 wręby wosku, na Zamek zaś dostarczyć 5 grzywien, a na ratusz – 4 grzywny. W więzieniu winowajca miał siedzieć tak długo aż spłaci zasądzone grzywny.
Adorowanej niewieście, za to że prezenty ochoczo przyjmowała, a urzędników miejskich o tym nie powiadomiła, sąd nakazał nieść do kościoła 4 wręby wosku, a na Zamek 2 grzywny. Jeśli zaś Adamowa nie zapłaciłaby, czekała ją chłosta na środku rynku.
Skarżyli się także panowie. W 1686 roku mieszczanin Wójtkowski wytoczył sprawę sądową o zawiedzione uczucia miłosne. Jego wybranka – Katarzyna Ćwikiełkówna, narazić go miała go na utratę aż 22 florenów wydanych w czasie zalotów i swatów. Panna dała kawalerowi kosza, a kawaler użalał się sędziemu, że „tylko mu szyderstwa czyniła”. Jednakże z braku dowodów i świadków sąd Katarzyny nie skazał.
Na postawie pracy naukowej „Pabianice i włość pabianicka w drugiej połowie XVII i w XVIII wieku”, historyka Jana Fijałka z Uniwersytetu Łódzkiego (1952 rok)
PRZECZYTAJ INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA:
Ten wirus zabił tysiące. A zaczęło sie podobnie jak z koronawirusem
100 milionów dolarów czeka na pabianiczanina!
Ogromny spadek dla rodziny z Pabianic?
Gdy pabianiczanie płynęli do Brazylii. Za chlebem
Jak szynka z Pabianic podbiła Stany Zjednoczone
Będzie wymiana pieniędzy: za 100 starych złotych - tylko 1 zł
Komentarze do artykułu: Jak dziadowie nasi swawolili
Ten artykuł ma wyłączoną opcję komentarzy