Kilka miesięcy po podbiciu Polski w 1939 roku do Ksawerowa zjeżdżali niemieccy plantatorzy warzyw z Trzeciej Rzeszy, Włoch i Bałkanów. Na uprawne ziemie pod Pabianicami przybywali także plantatorów z zamorskiej kolonii Rzeszy - Niemieckiej Afryki Wschodniej (późniejszej Tanzanii). Statkami, koleją i wojskowymi ciężarówkami sprowadziły ich do Ksawerowa hitlerowskie władze okupacyjne.

Przybysze dostawali najlepsze skomasowane gospodarstwa Polaków wypędzanych ze wsi. Według koncepcji uknutej w Berlinie jeszcze przed wybuchem wojny, przybysze mieli produkować warzywa dla żołnierzy Wehrmachtu szykujących się do ataków na kraje Europy Zachodniej i Związek Sowiecki. Do pomocy dostawali polskich robotników przymusowych. Tylu, ilu potrzebowali.

Osiadłym w Ksawerowie kolonistą z Afryki był zajadły hitlerowiec Franz Jäger – inwalida z pierwszej wojny światowej. Utykający na jedną nogę Jäger paradował po Ksawerowie w kurtce typu safari lub czarno-żółtym mundurze z pistoletem u pasa. Na głowie nosił tropikalny korkowy hełm. Musiał być wysoko postawionym działaczem nazistowskiej partii, bo podczas zawłaszczania polskich gospodarstw towarzyszyli mu oficerowie SS i gestapo.

Jäger zagarnął świetnie prosperujące gospodarstwo ogrodnicze Maniszewskich przy dzisiejszej ul. Szkolnej 4, choć żona Antoniego Maniszewskiego była Niemką (z rodziny dawno osiadłej w Polsce). Do Ksawerowa Jäger szybko sprowadził krewnych z Rzeszy – pięcioro Seiferów, w tym swego ojczyma. We wsi mówiono, że po stracie gospodarstwa zrozpaczony Maniszewski postradał zmysły. Z polskich domów i gospodarstw Niemcy wyrzucili też rodziny Wejmanów, Rutkowskich, Chałupków, Kucharskich, Wołoszów. Polaków z mniejszych gospodarstw przepędzili na jeszcze mniejsze - gorsze.

Jesienią 1940 roku Franz Jägier upatrzył sobie duże wzorowe gospodarstwo ogrodnicze Polaka Józefa Książkowskiego. Niedługo potem wkroczył tam w asyście oficerów SS, jako treuhänder (administrator). Zaczęli od skrupulatnego spisania inwentarza Polaków.

- Zajął duży pokój w naszym domu i oświadczył, że odtąd będzie tam sypiał. Przychodził też na obiady, które gotowała mama. My, dzieci, musieliśmy mu czyścić buty – wspomina Janina Bartoszewska, córka Józefa Książkowskiego. – Tata usłyszał, że u Jägera będzie musiał robić za parobka.

Niedługo potem Niemiec wyrzucił Książkowskich z reszty ich domu. Pozwolił spakować tylko ubrania na drogę, żadnych łyżek, talerzy, kubków, pościeli, lekarstw. Gdy żona ogrodnika wyjmowała z szafy co lepsze ubranka dzieci, Jäger kategorycznie zabronił. Kopnął tobołek z bielizną córek Książkowskiej, każąc natychmiast się wynosić.

- Chciałam zabrać moją lalkę, ale wyrwał mi ją z rąk – opowiada młodsza córka ogrodnika.

Polską rodzinę Bartoszewskich Niemcy wywieźli ciężarówką do obozu przejściowego w Łodzi. Książkowscy spali na zapluskwionej słomie, pili brudną wodę, głodowali. Pewnego dnia Niemcy załadowali przesiedleńców do bydlęcych wagonów i koleją wywieźli pod Miechów. Tam kazali wysiadać - w szczerym polu.

- Siostra i ja wypadłyśmy z wagonu na tory, obie omdlałe z głodu – opowiada Eugenia, starsza córka Książkowskich.

– Zlitowali się nad nami mieszkający w pobliżu Polacy, zabierając do swych domów. Stamtąd pojechaliśmy do Głowna, do bliskich znajomych naszych rodziców. Ci znajomi kilka tygodni wcześniej zapraszali nas do siebie, gdyby, nie daj Boże, wybuchła wojna. Użyczyli nam mieszkanko, pokój z kuchnią, jakie podczas wakacji wynajmowali letnikom. Ojciec szukał zarobku.

 

Losy wypędzonych

Polską rodzinę Chałupków z Ksawerowa okupanci wypędzili z gospodarstwa w 1940 roku. Przygarnęli ich sąsiedzi – Kucharscy, którzy w Ksawerowie mieszkali od 1911 roku, gdy ojciec Ignacego Kucharskiego kupił ziemię od Niemców. Dwie polskie rodziny przez rok mieszkały w małym domu, póki nie wypędził ich kolonista z Rzeszy - Heincher.

- Podstawili furmanki i bez jednego tobołka dobytku wsadzili nas na wozy. Wywieźli do obozu przejściowego w Bychlewie – opowiada Leon Kucharski, syn Ignacego. – Stamtąd pomaszerowaliśmy do Łodzi, do pociągu wiozącego Polaków na przymusowe roboty w Rzeszy.

W domu Kucharskich została tylko babka, niezdolna do ciężkiej pracy. Heincher, który rządził w obu polskich gospodarstwach, pozwolił staruszce mieszkać w jednej izbie. O jedzenie musiała się zatroszczyć sama. Jadła marchew i buraki.

 

Z Afryki pod Pabianice

Gdy sowieckie wojska szykowały się do ofensywy, stojąc zaledwie 140 km od Pabianic, za Wisłą, nazistowska gazeta „Litzmannstädter Zeitung” wychwalała wzorowe niemieckie gospodarstwo ogrodnicze w Ksawerowie (jedno z tych, które produkowało witaminy dla Wehrmachtu). Pokazała nawet fotografię kompleksu szklarni z kotłownią i wysokim okrągłym kominem. Gospodarstwem tym zarządzał Niemiec (nazwiska nie podano, ale najprawdopodobniej był to okrutny Franz Jäger), sprowadzony z plantacji warzyw w Niemieckiej Afryce Wschodniej, gdzie przez pięć lat „zdobywał bezcenne doświadczenie”.

Do Ksawerowa ów „kolonista” przyjechał w 1940 roku, by hodować warzywa dla żołnierzy Hitlera, bo witaminy są „bardzo ważne podczas wojny” – podał „Litzmannstädter Zeitung” z 30 listopada 1944 roku wydawany w języku niemieckim.

Gazeta przemilczała, że Niemiec z Afryki zagarnął wzorowe gospodarstwo ogrodnicze ze szklarniami, należące do Polaków, Książkowskich, których z pomocą gestapowców wypędził z Ksawerowa. Plantator narzekał, że musiał reperować szklarnie po Polakach – jak powszechnie wiadomo bałaganiarzach i niechlujach. Rzesza pomagała mu, osuszając podmokłe i mało urodzajne grunty przy drodze do Łodzi. Osuszyła 10 arów i sprowadziła maszyny rolnicze.

Według hitlerowskiej gazety, po zaledwie dwóch latach ciężkiej pracy mądry i zaradny niemiecki gospodarz z Ksawerowa miał najlepsze plony owoców i warzyw w Kraju Warty. W 1941 roku rzekomo wyhodował 2,5 tony szpinaku, rok później –13 ton, w kolejnym roku - prawie 30 ton. Zbiory kapusty wzrosły mu pięciokrotnie (do 110 ton), kalarepy – czterokrotnie (do 194 ton), sałaty - pięciokrotnie (do 161 tys. główek). A wszystko to – przekonywała hitlerowska gazeta - dzięki pracowitości i mądrości Niemca, który walczącym dostarczał rodakom także wczesne pomidory, ogórki, kalafiory, buraki, marchew, cebulę, szczypiorek, selery i fasolę. Już w tytule autor artykułu próbował przekonać czytelników, że za sprawą gospodarnych Niemców nawet w polskiej dziczy mogą się rodzić najlepsze warzywa w dużych zakładach ogrodniczych.

Hitlerowska gazeta kłamała jak z nut. Przed wojną polska rodzina Książkowskich miała doskonałe plony.

Hodowała w swym gospodarstwie sałatę, pomidory, rzodkiewki, fiołki, prymulki, chryzantemy i asparagus. Dwukonna rolwaga woziła warzywa na ulicę Zieloną w Łodzi, gdzie hurtem odbierał je handlarz z miejskiego targowiska. W gospodarstwie Książkowskich miało pracę kilku robotników, furmanów i kucharki, gotujące strawę dla ciężko pracujących. Wodę do szklarni i domów woziło się beczkowozem z pobliskiego stawu. Była czysta, smaczna. Czerpała ją pompa motorowa. Gdy przy szklarniach wykopano studnię, ogrodnik Książkowski skonstruował natrysk.

Z roku na rok pociągowe konie miały więcej roboty, z kursów do Łodzi wracały wieczorem, mocno zdrożone.

- Ojciec zamierzał kupić ciężarowy samochód – wspomina Eugenia Klimczak-Mirowska, starsza córka ogrodnika. – Ale wybuchła wojna…

 

Byli pewni, że zostaną tu na zawsze

Podczas okupacji Niemcy sporządzili projekt odwodnienia pól pod Pabianicami: w Ksawerowie, Kolonii Woli Zaradzyńskiej i Żdżarach. Zadanie to wykonał inżynier Oskar Jahnke, mający swe biuro w Łodzi przy Adolf-Hitler-Strasse 46 (ul. Piotrkowska). System irygacyjny miał się przyczynić do pomnożenia plonów warzyw dla niemieckich żołnierzy.

Inżynier Jahnke zakończył prace w połowie grudnia 1942 roku, robiąc kilka map i kosztorys robót melioracyjnych. Jednak osuszono zaledwie kilka hektarów pól i projekt wylądował w archiwum.

 

(fragmenty książki pt. „Między Nerem a Dobrzynką”, Romana Kubiaka)