„Nie oddamy nawet guzika” powtarzali pabianiczanie, gdy już było wiadomo, że wojna jest nieunikniona. Kopali rowy, urządzali schrony. Okna budynków zaklejali paskami papieru, by nie wypadły od wybuchów. Nie szczędzili grosza na dozbrojenie armii. Każdy wpłacał na Fundusz Obrony Narodowej tyle, ile mógł.

– To była sprawa honoru. Nikt nie odmawiał. Jeśli nie miał pieniędzy, pożyczał – wspominał w książce „Bitwa Pabianicka” Roman Peska, który w 1939 roku miał 7 lat.

Do wojny szykowali się też pabianiccy Niemcy. Malowali dachy swoich domów na niebiesko, by omijali je piloci bombowców. Dywersanci z V kolumny zbroili się.

Dywersanci na dworcu

W niedzielę 3 września nad miastem walczyły polskie myśliwce. Broniły lotniska Lublinek przed niemieckimi eskadrami. Kilkanaście godzin później na Pabianice spadły pierwsze bomby. Zniszczyły stare miasto, zwłaszcza ulice: Poprzeczną, Majdany, Konstantynowską i Bugaj. Zginęło kilkoro pabianiczan.

Przez naszą stację kolejową dzień
i noc przejeżdżały pociągi pełne żołnierzy, zmobilizowanych rezerwistów i cywili ewakuowanych spod niemieckiej granicy. Harcerze podawali im herbatę, gorące posiłki, wodę do mycia, opatrunki i lekarstwa. Posiłki gotowano najpierw w mieszkaniach blisko dworca. Potem kolejarze zbudowali kuchnię polową.

– Działała, dopóki nie zniszczyły jej bomby – wspomina harcmistrz Stefania Owczarek, która we wrześniu 1939 roku pełniła służbę na dworcu.

Pani Stefania i jej siostra zauważyły, że po peronach kręci się dwóch mężczyzn. Był zakaz wpuszczania cywili na dworzec. Harcerki przypomniały im o tym. Byli to Niemcy mieszkający w Pabianicach. Tłumaczyli, że przyszli tylko zobaczyć, co się tu dzieje. Później okazało się, że to dywersanci V kolumny. Zauważyli, że na peronach stoją tabory dla polskiego wojska. Przez radio poinformowali o tym niemiecki sztab.
– Jakieś dziesięć minut później na dworzec spadły bomby. Leciały jak groch – opowiada druhna Stefania.
Spłonęły magazyny na dworcu kolejowym.

Krwawe bitwy pod Pabianicami

Niemcy szli przez Różę, Chechło. Nad ranem 7 września pabianiczan obudziło dudnienie dział i łoskot karabinów maszynowych, dochodzący od strony Chechła. To szosy do Pabianic bronił 72. Pułk Piechoty im. pułkownika Dionizego Czachowskiego. Słabe maskowanie i brak obrony artyleryjskiej spowodowały, że pułk poniósł ogromne straty. Zginęły setki polskich żołnierzy. Z przegranej bitwy por. Stanisław Rzepka wyprowadził zaledwie 200 ludzi. W nocy w parku Wolności zatrzymał się 15. Pułk Piechoty Wilków. Niemcy atakowali z lądu i powietrza. Ostrzał artylerii wspierały czołgi. Nad głowami walczących z dzikim świstem pikowały bombowce, tak zwane sztukasy. W plecy strzelali im niemieccy dywersanci.

Strzelnica wyglądała jak po przejściu kataklizmu. Ziemia usłana była trupami ludzi i koni. Wszędzie były leje po bombach i kikuty ściętych pociskami drzew.

Ostatnim żołnierzem, który bronił „bram” miasta, był Józef Salwa z Kielc. Ustawił małe działko przeciwpancerne u zbiegu ulic Łaskiej i Wiejskiej. Celował na drogę, którą miały nadejść niemieckie wojska. Wiedział, że nie utrzyma się długo, ale cenna była każda minuta. Nagle od tyłu zaszło go dwóch miejscowych Niemców. Rzucili granat.

Pod Pabianicami walczył też 36. Pułk Piechoty Legii Akademickiej.

Zasadzka

Wieczorem „Wilki” dostały rozkaz, by wycofać się w kierunku Łodzi. Gdy żołnierze dochodzili do Teklina, powietrze rozświetliły race. Zaczęły ryczeć ciężkie karabiny maszynowe. Żołnierze dostali się w krzyżowy ogień. Nie mieli żadnych szans. Pułapkę na Polaków zastawili dywersanci V kolumny. Kanonada trwała kilkadziesiąt minut. Poległo 300 polskich żołnierzy. Wielu odniosło rany. Szosa od Teklina aż do Widzewa–Żdżary usłana była zabitymi i rannymi. Ciała ludzi mieszały się z trupami koni. Jezdnia była śliska od krwi.

Pierwszy dzień niewoli

7 września na ulicy Zamkowej 8 dywersanci z V kolumny zabili trzech żołnierzy z 15. pułku Wilków. Niemcy weszli do Pabianic dzień później.

– Wybiegłam rano z domu, żeby zobaczyć, co się dzieje – opowiada Stefania Owczarek. – Nagle zobaczyłam niemiecki patrol. Szli ulicą Partyzancką z karabinami gotowymi do strzału. Na mój widok krzyknęli: „Halt!”. Uciekłam na podwórko najbliższej kamienicy. Nie gonili mnie.

Młodziutki harcerz Janek Piechota tego ranka wyszedł z domu ubrany w harcerski mundur. Miał zadanie do wykonania. Po drodze natknął się na hitlerowski patrol z kilkoma miejscowymi Niemcami. Janka rozstrzelali w pobliżu dworca.

Na budynkach wzdłuż Zamkowej zawisły jaskrawoczerwone flagi z czarnymi swastykami. Ludzie bali się wychodzić z domów, bo hitlerowcy zatrzymywali i legitymowali przechodniów. Wielu pabianickich Niemców paradowało w partyjnych mundurach. Bojówki Hitlerjugend obrzucały Polaków wyzwiskami. Biły i poniżały pabianickich Żydów.

Bibliografia:
Jadwiga Stępniowa, „My z Szarych Szeregów”
Roman Peska, „Bitwa pabianicka”


Pierwsze dni II wojny światowej wspomina 89–letni pabianiczanin, lekarz Jerzy Kasperski, wtedy plutonowy podchorąży:

– Skończyłem studia medyczne i odbyłem roczną służbę wojskową. Miałem 26 lat. 1 września miałem iść do cywila. Zamiast tego dostałem 10 żołnierzy i 10 sióstr z PCK, kuchnię polową i rozkaz zorganizowania punktu sanitarno–odżywczego w Sieradzu. Miałem opatrywać rannych żołnierzy, nakarmić i odesłać pociągiem do szpitali w Łodzi. Po dwóch dniach musieliśmy ewakuować Główny Punkt Opatrunkowy. Wtedy dostałem 10 karetek. Do końca września przejechaliśmy nimi pół Polski. Najpierw woziliśmy rannych żołnierzy ze Zduńskiej Woli do Łodzi. Jeździliśmy non stop. Po drodze czasami zatrzymywałem się w Pabianicach. Tutaj toczyło się jeszcze normalne życie. Były czynne sklepy. Ludzie chodzili po ulicach. Kilka dni później pod obstrzałem ewakuowaliśmy się z Tymienicy do Woli Pszatowskiej. Rannych wzięliśmy też na furmanki i przez Aleksandrów pojechaliśmy do Łodzi. Nie spałem od kilku dni. Nie miałem grosza w kieszeni. Byłem głodny. Piekarz z ul. Piotrkowskiej dał mi bochenek chleba tureckiego. Dostałem rozkaz wyjazdu do Warszawy. Wiedzieliśmy, że przegrywamy tę wojnę, ale mimo wszystko był wielki duch walki w polskich żołnierzach. Cały czas wierzyliśmy, że Anglia i Francja ruszą nam z pomocą. Wtedy jedno bombardowanie wystarczyło, żeby łączność nie działała, a bez łączności nie było wiadomo, gdzie wróg, a gdzie przyjaciel. Mieliśmy świetne armatki przeciwczołgowe. Niestety, nie mieliśmy lotnictwa. Dlatego najbardziej dawały nam się we znaki niemieckie naloty, wobec których byliśmy bezsilni. Z Warszawy kazali nam jechać do Garwolina, bo tam planowano koncentrację wojsk. W efekcie z 8 karetkami dojechałem aż do Lublina. 16 września dotarłem do Dubna. Wreszcie po raz pierwszy od wybuchu wojny się wyspałem i wymyłem w rzece. Dostałem 200 zł żołdu. Gdy rozeszła się wieść, że idą Rosjanie, niektórzy wierzyli wtedy, że pospieszyli nam na pomoc. Już było wiadomo, że Rydza–Śmigłego nie ma
w kraju, że Mościcki uciekł, że Warszawa się broni. Z pułkownikiem Kuleszą i 4 karetkami doszliśmy aż do Kamionki Strumiłowej nad Bugiem. Tu natknęliśmy się na Niemców. Wygraliśmy bitwę i wzięliśmy do niewoli 100 Niemców z generałem. Kierowaliśmy się na Węgry. W ręce Niemców wpadliśmy koło Jarosławia nad Sanem. Do Pabianic wróciłem w ostatnią niedzielę września. Najcięższe rany żołnierzy polskich były od artyleryjskich odłamków. Niebezpieczne były też postrzały w brzuch, nie do uratowania w tych warunkach. Chirurdzy w polowych szpitalach amputowali nogi rozerwane przez odłamki. Wciąż widzę zdeformowane szczęki od odłamków artyleryjskich. Pamiętam twarze rannych. Słyszę ich jęki.